Lubię kulturowy miszmasz

Tekst:Łukasz LubiatowskiZdjęcia:Noemi Markwas
Miałem wtedy 25 lat, obejrzałem „Miasto Boga” i lecąc do Rio, zrobiłem listę, co trzeba zobaczyć: poszwendać się po favelach takich jak słynna Rocinha, Vidigal, Santa Teresa, odwiedzić nieistniejące już Muzeum Narodowe, pójść na imprezę na Ipanemę i zobaczyć historyczne dzielnice, m.in. Lapę.

Jesteś absolwentem ASP, twoja praca wymaga pewnej erudycji, kulturowej wiedzy, jednak gdy widzę listę miejsc, które odwiedziłeś – Mauretania, Gwinea Bissau, Borneo, Honduras, favele w Rio, Osetia, koptyjskie dzielnice nędzy w Kairze – mam wrażenie, że bardziej szukasz adrenaliny niż kulturowych inspiracji.

Szukam i jednego, i drugiego! Jako dzieciak, dwunasto- czy trzynastolatek, ze względu na moje zamiłowanie do deskorolki jeździłem sporo po różnych polskich miastach. Potem przestałem, bo na studiach nie miałem ekipy. Pewnego razu odezwali się jednak do mnie znajomi z Ursynowa z pytaniem, czy nie chciałbym z nimi polecieć do Rio. Okazało się, że mają grupę, która się nazywa Sekcja Pływacka i polują na bilety lotnicze w śmiesznych cenach. Miałem wtedy 25 lat, obejrzałem „Miasto Boga” i lecąc do Rio, zrobiłem listę, co trzeba zobaczyć: poszwendać się po favelach takich jak słynna Rocinha, Vidigal, Santa Teresa, odwiedzić nieistniejące już Muzeum Narodowe, pójść na imprezę na Ipanemę i zobaczyć historyczne dzielnice, m.in. Lapę. I tak jest do dziś, chodzi o odwiedzanie ciekawych miejsc. Czasem część ekipy, która jest zajarana piłką nożną, idzie oglądać historyczne stadiony, a ja ze swoją dziewczyną zwiedzamy to, co jest nam bliskie, zwykle w związku ze sztuką i kulturą. Choć oczywiście były takie sytuacje, że odwiedzaliśmy stadiony, np. sławną La Bombonera w dzielnicy La Boca w Buenos Aires, która bardzo nam się podobała. Moi koledzy byli w ekstazie. Oni z kolei idą później z nami do Prado albo do muzeum sułtana Brunei na Borneo. Ostatnio bardzo się to miksuje, wymieniamy się inspiracjami.

Rio stało się ostatnio popularne w Polsce – Quebo i inni hiphopowcy kręcili tam teledyski, magazyny robią tam sesje modowe, Newonce zresztą też.

Rio to bardzo ludzkie miejsce, gwarantuje pełnię doświadczeń i pełne spektrum emocji: jest trochę niebezpiecznie i trochę chillowo, kolonialna zabudowa przeplata się z brutalistyczną architekturą, favele z bananowymi dzielnicami na Leblon. Jeśli chodzi o położenie, to masz tam komplet atrakcji: ocean, plaże, góry, jezioro. Obok San Francisco i Kapsztadu to chyba jedna z najbardziej atrakcyjnych krajobrazowo metropolii. Wiadomo, że Rio jest niebezpieczne ale w porównaniu do niektórych miast Ameryki Środkowej wypada i tak dosyć chilloutowo. Poza drobnymi incydentami które zazwyczaj miały miejsce późno w nocy w podejrzanych miejscach nic nigdy nam się nie stało. Z resztą zawsze przypominam, że kiedyś po ponadmiesięcznym pobycie w Ameryce Środkowej i Południowej jedyną niemiłą przygodę mieliśmy podczas postoju autobusu na stacji Łódź Kaliska, gdzie przyczepił się do nas jakiś nakoksowany dres. Oczywiście znam ludzi, których okradli albo przekopali w Rio, ale znam też wielu, którzy stracili kasę w Przasnyszu czy Łowiczu.

Po ponadmiesięcznym pobycie w Ameryce Środkowej i Południowej jedyną niemiłą przygodę mieliśmy podczas postoju autobusu na stacji Łódź Kaliska, gdzie przyczepił się do nas jakiś nakoksowany dres.

Jak wybieracie cel podróży? Skąd pomysł, by lecieć np. do Gwinei – tanie loty czy inny powód?

Do Gwinei rzeczywiście skierowała nas okazja czyli tanie bilety. Rok wcześniej byliśmy w zachodniej Afryce, zjechaliśmy Senegal, Mauretanie i Saharę Zachodnią i część Sahelu. Bilety do Konakry kupiliśmy w dobrej cenie, z dużym wyprzedzeniem. Gwinea i Gwinea Bissau jeszcze cztery lata temu były pod butem wojskowym i bywało tam niebezpiecznie, a do żołnierzy nie należało podchodzić. Teraz jest spokojniej, moi koledzy lekko porobieni imprezą, dla żartu w kominiarkach podbijali z butelką rumu do wojskowych i pytali „where is the bank?!”. Ja byłem przerażony, a okazało się, że powodowało to wesołość i śmiech. Jak ty podchodzisz na luzie, to ludzie reagują podobnie, w tym przypadku nawet wojskowi, którzy wyglądali jak batalion z filmu „Krwawy diament” haha.

Jak zaplanowaliście noclegi w Gwinei?

W krajach jak Gwinea problemem nie są miejsca noclegowe, ale przekraczanie granic. W Konakry jest sporo hosteli na booking.com, natomiast nie mogliśmy znaleźć rzetelnych informacji, w jaki sposób przekracza się granicę pomiędzy Gwineą a Gwineą Bissau. Było z tym dużo zabawy. Byliśmy wkurzeni, że ktoś chce nas oszukać na cenie przejazdu przez granicę, bo żądał, bagatela, 30 dolarów od osoby za stukilometrowy kurs. Ostatecznie okazało się, że ten odcinek pokonuje się na motocyklach motocrossowych z kierowcami, potem jest przeprawa przez rzekę w takich malutkich łódeczkach, więc ten koszt miał uzasadnienie. To była jedna z fajniejszych przygód na tym wyjeździe. Czasami brak informacji ma swoje plusy, bo sprawia, że możesz trafić w nieoczywiste miejsca.

Chcesz zniknąć z systemu? Urwać się cywilizacji?

(śmiech) Aż tak to nie – nie mogę się zupełnie urwać i zazwyczaj szukam sieci ze względu na pracę. W podróży poszukuję wrażeń, niekoniecznie turystycznych. Niezbyt kręcą mnie popularne kierunki jak Azja Południowo-Wschodnia, choć oczywiście jest tam bardzo miło. Najbardziej podoba mi się w takich miejscach jak Kirgistan, Kazachstan, Uzbekistan czy ostatnio właśnie zachód i południe Afryki, głównie przez to, że jest tam taki nieogarnięty klimacik, pewien luzik. Nie czujesz tego wszystkiego, co w Europie: zakazów, nakazów, reguł. Pomimo pewnej anarchii ludzie się jakoś dogadują między sobą, np. w wielu afrykańskich krajach nie ma transportu publicznego, jest tylko prywatny, ale zazwyczaj świetnie zorganizowany włącznie z siatką przesiadek.

Nie wykupujecie lokalnych przewodników ani kierowców?

Raczej nie. Chcemy ogarniać sami, bo w mniej turystycznych krajach ceny za te usługi są absurdalne, a na własną rękę często można więcej zobaczyć, np. miejsca zupełnie nieturystyczne,  które nas zachwycały, jak porzucona stacja kolejowa w Mauretanii. Przy wykupie transportu nigdy byśmy tam nie dotarli, bo dla „lokalsa”  to nic ciekawego.
Idziemy zobaczyć cmentarz muzułmański, który w jednym miejscu ma jakieś chińskie detale, a obok jest coś w cyrylicy, która jest stylizowana trochę na skrypt arabski, takie dziwaczne miszmasze kulturowe.

Jak długo byliście w Gwinei i Gwinei Bissau? Co warto tam zobaczyć?

Dwa intensywne tygodnie. Według mnie zachodnia Afryka, bliżej równika, jest ciekawa głównie ze względu na naturę: w samej Gwinei Bissau wyróżnia się aż 4 strefy! Niesamowite czerwono-gleby kontrastują tam z gęsto zieloną podrównikową dżunglą, po prostu bajka! Jednak cały region ma też słabą stronę: w całej zachodniej Afryce problemem są śmieci, które ludzie wywalają gdzie popadnie i je palą. Plaże czy rzeki są często w opłakanym stanie i na razie nie chyba nie ma planów ich oczyszczania, jak w Azji południowo-wschodniej. Ciekawe jest również podpatrywanie codziennego życia. To wszystko funkcjonuje bardzo dobrze, pomimo trudnych warunków. Wioseczki, w których byliśmy, wyglądają dużo schludniej niż np. Konakry, które jest jednym wielkim śmietniskiem: rozwalone wraki, klimat, jakby przed chwilą skończyli kręcić „Mad Maxa” i zgruzowali tam całą scenografię. Jest też sporo zabytków architektury muzułmańskiej. Można zobaczyć parę meczetów, które architektonicznie i wizualnie zupełnie odbiegają od tego, co można zobaczyć w innych krajach muzułmańskich, np. w Maroku, Mauretani czy Jordani. Zresztą wiele osób, które dobrze zna Afrykę, twierdzi, że Maroko to totalnie europejski kraj – zorganizowany transport, dobre drogi, normalne sklepy, a prawdziwa Afryka zaczyna się na granicy z Mauretanią.

A czy Afryka jest inspirująca w zakresie tego, co ciebie interesuje: typografii, kultury wizualnej, graffiti? Zwracasz uwagę na szyldy, tagi?

Ze względu na typograficzne zboczenie zawodowe lubię te miejsca właśnie ze względu na literki i szczególny sposób znakowania przestrzeni. W Gwinei czy w Gwinei Bissau to nie jest wyraźne, ale w Senegalu widziałem sporo wspaniałej, amatorskiej typografii, która zawsze mnie bardzo inspiruje. Zdecydowanie najbardziej pod tym względem podobał mi się Kirgistan. Lubię regiony, gdzie łączy kilka wpływów kulturowych. W Azji Centralnej: w Kirgistanie, Uzbekistanie, Tadżykistanie czy Kazachstanie, miksują się wpływy z Rosji, jeszcze z czasu Sojuzu, inspiracje chińskie oraz ze względu na przeważającą w tym regionie religię, ślady kultury arabskiej. To jest bardzo interesujące, kiedy idziemy zobaczyć cmentarz muzułmański, który w jednym miejscu ma jakieś chińskie detale, a obok jest coś w cyrylicy, która jest stylizowana trochę na skrypt arabski, takie dziwaczne miszmasze kulturowe. Wszędzie łatwo dostrzec coś ciekawego: tabliczki, szyldy, znaki. Nawet w Maroku, u Berberów czy w jakichś wiochach, można znaleźć skrypt łaciński zapisywany w dziwaczny dla nas sposób. Tworzą to ludzie, którzy znajdują dziwne rozwiązania, bo nie uczono ich, jak to robić poprawnie, więc to jest bardzo inspirujące. Po szkole czasem ciężko wyjść poza schematy. Po powrocie z podróży, wielokrotnie zaczynałem szkicować właśnie na podstawie tych zebranych rzeczy, tworzyłem projekty krojów, które w sposób mocno przeze mnie przetworzony, miały opowiedzieć o miejscu, w którym byłem.

Widok na oazę Terjit w rejonie Adrar, Mauretania (© Mateusz Machalski)
Do dzisiaj według niektórych organizacji co piąta osoba mieszkająca w Mauretanii jest niewolnikiem. Mieliśmy wyobrażenie, że zobaczymy ludzi w kajdanach, natomiast ta zależność przybiera różne formy.

Czy przed wyjazdem czytasz o historii i kulturze kraju, który odwiedzisz?

Kiedy jechaliśmy do Mauretanii, część osób była po lekturze książki „Oczy zasypane piaskiem” i dlatego wjeżdżając do Sahary Zachodniej, znaliśmy tło historyczne rodzinnego miejsca Sahrawich. Podejrzewam, że gdybyśmy jej nie przeczytali, nie zwrócilibyśmy uwagi, jak trwający tam konflikt. Historia jest prosta: Maroko od zawsze próbuje ten teren zagospodarować, natomiast tamtejsi mieszkańcy, żyją w ogromnym kryzysie humanitarnym. Szacuje się, że Sahrawich jest pół miliona i większość żyje w obozach dla uchodźców w Algierii, bo nie dogadują się ani z Marokiem, ani z Mauretanią. Tam są duże złoża fosforytów oraz bogate łowiska więc te tereny są łakomym kąskiem dla Maroka, które tam politycznie aktywnie działa. Jak się poczyta trochę przed wyjazdem, to różne rzeczy zaczynają być bardziej klarowne. Inaczej patrzyłem np. na favelę Rocinha podczas pierwszej wizyty w Rio, a inaczej po lekturze „Nemezis” – wydaje mi się, że taka świadomość bardzo pomaga w podróży.

Coś was zaskoczyło w Mauretanii?

Ciekawił nas kraj, który przoduje w niechlubnym rankingu współczesnego niewolnictwa. Do dzisiaj według niektórych organizacji co piąta osoba mieszkająca w Mauretanii jest niewolnikiem. Mieliśmy wyobrażenie, że zobaczymy ludzi w kajdanach, natomiast ta zależność przybiera różne formy. Haratyni (czarni Maurowie), funkcjonują w mauretańskich domach jako służba i to jest rodzaj niewolnictwa, a z drugiej strony sami nie byliby w stanie przetrwać samodzielnie. W Mauretanii żyje się ciężko, bo niewiele jest równie nieprzyjaznych miejsc do życia. Tam jest głownie piach, bardzo mała część ziemi nadaje się pod uprawę, więc życie momentami jest naprawdę walką o przetrwanie.

Jedzie się na kopach żelaza. Chcesz siku, to musisz uważać, gimnastykować się, żeby nie spaść z tego wagonu, ponieważ barierka na dachu wystaje dosłownie na 10-15cm. Na pustyni jest zimno, a my trafiliśmy jeszcze na burzę piaskową, więc nie była to przyjemna jazda – mróz, wiatr, ziarnka piasku i żelaza w każdym zakamarku. Pociąg jechał około 13 godzin, natomiast cały trud podróży wynagradzał wschód słońca na Saharze.

Wybraliście się tam w podróż pociągiem przez pustynię.

Mój kolega Paweł oglądał kiedyś na National Geographic program o tzw. iron train i zaplanowaliśmy taką eskapadę. To gigantyczny, długi (prawie 2km) pociąg ciągnięty przez cztery potężne, spalinowe lokomotywy. Jeździ z Zuwiratu, niedaleko granicy z Saharą zachodnią do Nawazibu na wybrzeżu. Nie rozumieliśmy, po co ta kolej kursuje akurat tam. Czytaliśmy, że w Nawazibu jest port i jak zaczęliśmy zgłębiać temat, okazało się, że Mauretania, ma gigantyczne złoża żelaza, ale ani jednej huty. To pokazuje, jak nadal działa kolonializm: statki z surowcami po prostu płyną stamtąd do Francji, która produkuje z taniego surowca różne sprzęty i potem sprzedaje je z marżą Mauretanii. Przejechaliśmy się tą kolejką: wystartowaliśmy z miasta, które się nazywa Szum. Kolej jest najprostszym i najbezpieczniejszym środkiem transportu dla lokalnej ludności, więc jadą nią nie tylko turyści, ale też pasterze, którzy muszą przerzucić owce w inne miejsce. Ładują zwierzęta na wagony, rozsypują paszę, żeby nie uciekały, i pociąg powoli jedzie. Dla mnie to było spełnienie takiego dziecięcego marzenia: jazda na pociągu towarowym, i to w dodatku przez pustynię.

Ł. Dosłownie na pociągu?

M. Tak, bo jedzie się na kopach żelaza. Chcesz siku, to musisz uważać, gimnastykować się, żeby nie spaść z tego wagonu, ponieważ barierka na dachu wystaje dosłownie na 10-15cm. Na pustyni jest zimno, a my trafiliśmy jeszcze na burzę piaskową, więc nie była to przyjemna jazda – mróz, wiatr, ziarnka piasku i żelaza w każdym zakamarku. Pociąg jechał około 13 godzin, natomiast cały trud podróży wynagradzał wschód słońca na Saharze. Obudziliśmy się połamani, ale wtedy czuliśmy, że było warto. Robiło się ciepło, widzieliśmy bezkres Sahary i zapominaliśmy o trudach.

Przygotowywaliście się jakoś specjalnie na tę wyprawę?

Mieliśmy problemy na początku, bo nie mogliśmy złapać zasięgu i sprawdzić, o której odjeżdża pociąg, dlatego do miejsca, z którego mieliśmy wyruszyć, przybyliśmy dużo wcześniej. Kupiliśmy niewiele jedzenia, bo podczas nocnego kursu nie planowaliśmy obiadów, mieliśmy dużo wody i – co najważniejsze – stroje BHP Tyvek, w które zaopatrzyliśmy się jeszcze w Warszawie. One chroniły nas od tego całego pyłu. To był strzał w dziesiątkę, bo tyvek nie przepuszczał wiatru i nie wsiąkały w niego metalowe opiłki. Te skafandry uratowały nas w czasie burzy piaskowej, a potem daliśmy je taksówkarzom za dłuższą podwózkę do miasta.

To jednak trochę inne emocje niż zorganizowany trip.

Oczywiście w Mauretanii też możesz przejechać się na quadzie po pustyni czy pokłusować na koniu, ale jak jedziesz sam, to nawet krótka wyprawa okazuje się dużą frajdą, bo trafia się w dziwne miejsca. Jechaliśmy z Dakaru przez Senegal, potem właśnie Mauretania, Sahara Zachodnia, Maroko i powrót. Cała grupa ma za sobą bardzo dużo tripów, wszyscy nawet po ostrym melanży są super zdyscyplinowani. W Mauretanii jest szariat, więc na szczęście nie było alkoholu, co znacznie ułatwiło nam ogarnięcie grupki (śmiech).

Nie baliście się politycznych zawirowań, lokalnych rebelii?

Nie wiem, dlaczego Mauretania jest dość nisko oceniona przez nasz MSZ pod względem bezpieczeństwa – ma 4 gwiazdki. To jest status taki jak Syria.

Być może ze względu na granicę z Mali, gdzie dochodzi do zamieszek?

W Gwinei spotkaliśmy się z Dawidem Fazowskim, podróżnikiem, youtuberem, który ma kanał „Przez świat na fazie”. On niedawno spędził pół roku w Afryce i powiedział nam, że dawno nie był w tak cywilizowanym kraju jak Mali – czuł się spokojnie i bezpiecznie. Opowiadał, że dużo gorzej było w Gwinei (co nas mocno zdziwiło, bo nas Gwinea zaskoczyła pozytywnie). Z kim nie rozmawiamy o podróżach do rzekomo ryzykownych miejsc, to wszyscy mówią, że jakoś udaje im się unikać niebezpiecznych sytuacji. Oczywiście wiele pewnie zależy od momentu, ale to kraje często dużo większe niż Polska, jeśli np. w Słupsku grasowałaby jakaś banda z karabinami, to pewnie niewiele by to zmieniło w Warszawie – oczywiście uogólniam, bo wiadomo, że trafienie na uzbrojoną bandę w Afryce jest możliwe i nie należy do spraw przyjemnych.

Niebezpiecznie może być i w Paryżu.

Heheh oczywiście…lecąc do Gwinei i Bissau, śmialiśmy się, że najbardziej niebezpiecznym przystankiem będzie Paryż i przejazd przez Saint-Denis. A jak lecieliśmy do Mauretanii, że musimy uważać w Kolonii.

Im bardziej na południe tym większy dramat! Jak ktoś je mięso, to jest szansa na kozę, ale wegetarianie mają ciężko, bo z warzywami tam jest bardzo krucho. Głównie je się więc bagietki z cebulą, pomidorem, czasem jakiś ryż, czasem kaszę. To śmieszne, że w Gwinei wszyscy jedzą omelette au fromage i bagietkę.

Co jedliście w Afryce?

Do Afryki Zachodniej na pewno nie jedzie się, żeby pojeść. Przed pierwszą wyprawą, myślałem, że to dość pikantna kuchnia, a tymczasem wszystko smakuje jak rozgotowany piasek (śmiech). Nawet w Saharze zachodniej (poza miastem- kurortem Dakhla) jest kiepsko, chociaż były tam tadżiny. Im bardziej na południe tym większy dramat! Jak ktoś je mięso, to jest szansa na kozę, ale wegetarianie mają ciężko, bo z warzywami tam jest bardzo krucho. Głównie je się więc bagietki z cebulą, pomidorem, czasem jakiś ryż, czasem kaszę. To śmieszne, że w Gwinei wszyscy jedzą omelette au fromage i bagietkę. Kolonialne naleciałości nadal są silne. Bagietki są super, ale jak ktoś tam siedzi dwa miesiące, to menu jest bardzo ograniczone.

Gdzie spaliście w Mauretanii?

Różnie. Raczej nie ma problemu ze znalezieniem noclegu, chyba że chcesz rezerwować przez booking.com, bo to są zwykle kilkugwiazdkowe hotele z ochroną, a ceny zaczynają się od 100 dolarów za noc. Natomiast na miejscu można znaleźć tanie pokoje czy mieszkania. W Mauretanii byliśmy w 12 osób i chcieliśmy spać razem, więc szukaliśmy dużych miejsc. Im dalej w głąb kraju – tym trudniej, ale zawsze udawało się coś znaleźć.

Jak oceniasz zorganizowaną turystykę w takich miejscach? Sporo ludzi, szuka adrenaliny, a równocześnie lubi też komfort i wystarczy im ersatz emocji. To dla nich są droższe hotele, lokalni kierowcy, wycieczki na quadach itp.

Taka zorganizowana turystyka przekłada się na finanse lokalnych mieszkańców. Są różne etapy w rozwoju turystycznym kraju. Gruzja dziś, pięć lat temu i w latach 80. to różne miejsca. Jednak zasilenie PKB wcale nie musi iść w parze z zadowoleniem mieszkańców. W Gruzji sporo ludzi mówi, że turyści znieszczyli kraj. Przypuszczam, że jakby Wizz Air nagle odpalił połączenie Warszawa – Nawazibu albo Warszawa – Nawakszut, to Mauretania też stałaby się atrakcyjnym kąskiem. Tam są wspaniałe pustynne krajobrazy: można zobaczyć czerwone skały Wadi Rum, są dziwne formacje z piaskowca jak z Monument Valley, jest tam co robić. Na uwagę zasługuje wiele oaz, w których do dzisiaj mieszkają ludzie. Jedziesz pustynią i nagle trafiasz do miasteczka między palmami, przy źródełku na środku pustyni. Przy większej dostępności lotów turyści pewnie szybko rozjechaliby te tereny. Zresztą zanim wprowadzono ostrzeżenie o niebezpieczeństwie, wielu francuskich turystów wybierało się tam na wakacje, tak jak do Egiptu czy Tunezji.

Ty nawet takie turystyczne kierunki eksplorujesz po swojemu: ostatnio byłeś w Kairze.

Egipt to zawsze było moje marzenie – piramidy, inna kultura, Nil, historyjki biblijne, no i hieroglify- jednak długo z tą podróżą zwlekałem, właśnie z obaw przed zorganizowaną turystyką. Kiedy już zaczęliśmy planować wyjazd, odezwaliśmy się do mojego kolegi Mateusza, który mieszkał w Kairze przez wiele lat i on okazał się cennym źródłem informacji. Mówimy o największym mieście Afryki, w którym mieszka 12 milionów ludzi, a może i nawet dwa razy więcej – szacunki są różne. Kair jest przeolbrzymi, a on wskazał nam atrakcje, które ciężko znaleźć w przewodnikach. Piramidy, wiadomo, robią ogromne wrażenie i warto je zobaczyć, ale okazało się, że jest masa miejsc, o których nigdy wcześniej nie słyszałem, np. monastyr św. Szymona, wykuty w skale i naprawdę imponujący – prawie jak Petra, misternie rzeźbiony i na dodatek prowadzony przez polskiego misjonarza. Kontakt z osobą, która zna miasto, okazał się zbawienny. Jednak chodzi nie tylko o miejscówki, które budzą podziw ze względu na walory estetyczne.

 

Grupa arabskich chrześcijan, która zamieszkuje część miasta, skupuje od ludzi śmieci, przewozi do swojej dzielnicy i je recyklinguje. Co ciekawe, potrafią obrobić prawie 90% z tego, co dostają. Tam każde domostwo specjalizuje się w czymś innym. Przy jednym domu leżą jakieś tłumiki od samochodów, przy drugim kable, gdzie indziej plastikowe butelki, gumowa osłonka, metalowy rdzeń, a gdzieś dalej chleb, który idzie na paszę dla zwierząt.

Odwiedziliście dzielnicę Zabbaleen – koptyjskich śmieciarzy.

Tak, napisała do mnie koleżanka, która chce kręcić dokument o „mieście śmieci” w Kairze, i uznaliśmy, że pójdziemy i porobimy jakieś zdjęcia, żeby miała do dokumentacji. To, jak ci Koptowie funkcjonują, zrobiło na nas gigantyczne wrażenie. To jest kosmiczna struktura w afrykańskim mieście, której mogą pozazdrościć europejskie metropolie. Grupa arabskich chrześcijan, która zamieszkuje część miasta, skupuje od ludzi śmieci, przewozi do swojej dzielnicy i je recyklinguje. Co ciekawe, potrafią obrobić prawie 90% z tego, co dostają. Tam każde domostwo specjalizuje się w czymś innym. Przy jednym domu leżą jakieś tłumiki od samochodów, przy drugim kable, gdzie indziej plastikowe butelki, gumowa osłonka, metalowy rdzeń, a gdzieś dalej chleb, który idzie na paszę dla zwierząt.

Oni są zatrudnieni przez miasto?

Nie, oni działają jak firma, ale rozwiązali gigantyczny problem ze śmieciami, bo wcześniej Kair w nich tonął. To, co robią Zabbaleen, to ratunek dla tej metropolii. Surowce, które z tych śmieci uzyskają, już posortowane, sprzedają dalej. Na nas wrażenie zrobiło to, że nic się u nich nie marnuje, nawet mokre resztki: świnie i kozy dostają je jako pasze. Zwierzęta mieszkają u nich na strychach, kiedyś były sprzedawane na ubój, więc Koptowie stworzyli niejako perpetuum mobile, ale świńska grypa trochę im to utrudniła. Teraz chyba wszystko wraca do normy.

Kiedy wracasz do Warszawy, to cieszysz się, że tu jest wszystko poukładane?

Według mnie Warszawa to najlepsze miejsce do mieszkania, poza Rio i Nowym Jorkiem. Jest spokojnie, przyjaźnie, czysto, jest rzeczka, nie ma tropikalnych chorób ani zagrożenia wojną, sytuacja jest w miarę stabilna. Przez ostatnie lata Warszawa niesamowicie się zmieniła. Wracam tu z chęcią.

Następna podróż to Syria?

Były plany tylko na Liban, ale potem złapaliśmy kontakt przez Instagram z gościem, który na stałe siedzi w Damaszku. Byliśmy przekonani, że tam wszystko jest zrównane z ziemią, ale okazało się, że Damaszek jest w ogóle nietknięty przez wojnę, bo działania militarne go ominęły. Chcieliśmy też pojechać do Aleppo, gdzie ponoć wraca życie, a także do Maloula – gdzie mieszkają ludzie mówiący w języku aramejskim, w którym nauczał Jezus. Działa mi to na wyobraźnię, gdy myślę, że ludzie od dwóch tysięcy lat żyją w pewnym rytmie, w kulturowej ciągłości w niezmienny sposób. Koronawirus mocno skomplikował nasze plany, bo nie chciałbym jednak zostać na kwarantannie w Aleppo, Damaszku czy Bejrucie. Nawet w Czechach średnio widzi mi się kwarantannowanie – wolę być w domu. Nie zrezygnuję jednak z pomysłu, by tam pojechać.