Ile razy w sumie byliście w Chinach?
Ja byłam chyba 16 razy – więcej niż reszta zespołu, bo latałam też na spotkania, na targi, żeby poznawać ludzi.
Finalnie płyta ukazała się w 2016 roku. Jej tytuł też jest znaczący: „Meridian 68”.
Tak. 68. południk przechodzi dokładnie pośrodku między Częstochową i Pekinem, czyli miejscami, w których nagrywaliśmy piosenki. Podpisaliśmy kontrakt, płyta na chińskim rynku ukazała się w formie cyfrowej. Chiński rynek jest zupełnie inny niż europejski – płyty sprzedają się tam zwykle jako gadżety po koncertach. Ludzie często nie mają odtwarzaczy. Historia toczy się dalej. Ostatnio nagraliśmy wideo z okazji chińskiego Nowego Roku – nauczyliśmy się tradycyjnej chińskiej piosenki, zrobiliśmy swój aranż, oni pomogli to wypromować i dzięki temu mogliśmy polecieć tam znowu.
Ten pierwszy raz w Chinach – jak to się wszystko zaczęło?
Dostaliśmy zaproszenie z okazji Euro 2012. W Polsce nie zagraliśmy na żadnym stadionie, ale wystąpiliśmy w chińskiej telewizji sportowej. To był pomysł polskiego attaché Macieja Gacy, który założył potem Instytut Polski w Pekinie. Mieliśmy przylecieć na trzy dni: przylecieć, nagrać program i wracać, ale ja się uparłam, żeby zostać dłużej – w sumie chyba z 10 dni. Poprosiłam o namiary na dziennikarzy, na knajpy. Pytaliśmy, gdzie można jeszcze zagrać. Nieważne, czy zagrasz w bluesowym barze dla 20 osób, czy w państwowej telewizji – niemal o każdym kraju, w którym występujemy, myślimy w perspektywie powrotu, kolejnej trasy. Chiny nas wtedy szczególnie zaciekawiły i wiedzieliśmy, że możemy być tam pionierami, jeśli chodzi o nasz gatunek, bo rynek tzw. world music jest tam niewielki. Dopiero od niedawna zaczynają pojawiać się jacyś pasjonaci, którzy jeżdżą na odległą prowincję, nagrywają tam staruszków. Rejestrują tę muzykę, by zachować dla potomnych. Pojawiają się także muzycy, którzy próbują łączyć ludowe wpływy z jakimiś innymi gatunkami, chociaż nieraz z tego wychodzi takie disco-chińsko. Często jest to robione bardzo nieudolnie. Dlatego też mieliśmy szczęście, że spotkaliśmy tak zdolnych muzyków jak Aiys Song i Hassibagen – to nas zbiło z nóg zupełnie. Na pierwszym spotkaniu graliśmy razem chyba z sześć godzin.
Mieliście okazję wyjechać poza duże miasta, na prowincję?
Pod koniec pierwszego wyjazdu mieliśmy umówiony wywiad w Radiu Bejing. Maggie, dziennikarka z tego radia, zapytała, co mi się w Chinach najbardziej podobało. A ja na to, że nie umiem odpowiedzieć, bo na razie byliśmy tylko w Pekinie, i że moim marzeniem jest pojechać gdzieś na wieś, gdzie ledwo co słyszano o Europie, by opowiedzieć o takich krajach jak Polska i Ukraina. Dziennikarka wspomniała muzycznej wiosce, którą powinniśmy odwiedzić następnym razem. A ja na to: „Super, pojedziemy tam!”. Spojrzała na mnie z ukosa, myśląc pewnie, że to takie kurtuazyjne gadanie, ale pierwsze, co zrobiłam po wylądowaniu na lotnisku podczas kolejnej wizyty, to zadzwoniłam do niej i powiedziałam: „Cześć Maggie, jesteśmy. Zabierz nas do tej wioski!”. Niektóre instytucje, które nas wspierały, zastanawiały się, po co my chcemy tam jechać. Ludzie mówili, że lepiej skupić się na dużych salach. Powiedziałam wtedy, że tam pojedziemy w wolnym czasie, żeby nie było zarzutów, że marnujemy dotacje. Często jednak bywa tak, że to, co robi się intuicyjnie i spontanicznie, nie kalkulując, nie licząc, tylko myśląc o idei, ludzkich relacjach, przynosi później najbardziej wymierny efekt i największe korzyści. I tak się też stało, bo gdy rozeszła się wieść, że tam jedziemy, wraz z nami ruszył cały bus dziennikarzy. Dzięki temu byliśmy w głównym wydaniu wiadomości w państwowej telewizji, w dużych gazetach.
Jak długo się tam jedzie z Pekinu?
Jechaliśmy sześć godzin busem.
Nie mieliście poczucia, że trochę was tam wykorzystują propagandowo?
Staramy się przekazywać to, co jest najlepsze w naszej kulturze. Jeśli ze sceny przez muzykę bije prawda, a w powietrzu czuć otwarte serca i miłość, to wystarczy. Niesiemy przez to ludziom takie przesłanie, jakie niesiemy na całym świecie. Gdybyśmy mieli jechać do Chin i głosić jakieś rewolucyjne hasła z Europy, tobyśmy nigdy już tam nie wrócili. Nie mówimy o wojnie wprost, chociaż można się niektórych rzeczy domyślić, kiedy gramy np. utwór „Plywe kacza po Tysyni”. Chłopacy z North Lab dowiedzieli się dzięki temu, co się dzieje na Ukrainie. Idąc tam do radia, muszę wiedzieć, co mogę powiedzieć, a czego nie. Można mówić, że to jest naginanie się, ale ja nie oszukuję, nie kłamię, tylko w pewien sposób dostosowuję się – tak np. działał Kabaret Starszych Panów. W sposób, w jaki możesz mówić, masz mówić o prawdzie.
Jak długo byliście w tej wiosce?
Parę godzin, ale to był tak intensywny pobyt, jakbyśmy byli cały dzień. Widzieliśmy, że dla tych dzieciaków to było superważne. Dzieci na nasze przywitanie zagrały hymn Unii Europejskiej, zaśpiewały „Kukułeczka kuka” i ukraiński „Rewe ta stohne Dnipr szyrokyj”. To była akademia specjalnie dla nas. Każda rodzina przygotowała jakiś posiłek. Było też mięso, a oni są biedni i mięso jedzą raz w roku, więc było to dla nich i dla nas ogromnym wydarzeniem. Przybyły władze prowincji. Wszyscy się dziwili, że przyjeżdżamy do takiej zapyziałej wioski.
Gdy wyjeżdżacie poza duże miasta, macie zorganizowaną tę wycieczkę, jest ktoś, kto się wami opiekuje?
Tak. Opiekują się nami zwykle młodzi wolontariusze z festiwali. Bez problemu można też samemu podróżować po Chinach. Jedynym problemem dla podróżującego jest znajomość języka. Im dalej pojedziesz, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że ktoś będzie znał angielski.
Zawsze przy takich okazjach jak showcase’y szukacie też okazji, by zagrać inne, komercyjne koncerty?
Teraz jesteśmy w takiej sytuacji, że mamy wydawnictwo na rynku chińskim i swoją chińską agencję, są festiwale, na które nas zapraszają, bo nas już znają, więc idzie łatwiej niż przed laty. To jednak wymagało pracy – dlatego opłacały się moje wyjazdy samej na spotkania do Pekinu. Jak chcesz z Chińczykami rozmawiać, musisz się z nimi spotkać, przylecieć do nich. Wtedy pokazujesz, że myślisz poważnie. Miałam kilka takich spotkań, z których nic nie wyszło, ale głównie dlatego, że nie chciałam zaniżać stawek ani psuć rynku.
Tak, ale musisz dużo zainwestować. Zagrać najpierw w małych miejscach. To tak jak u nas: jak nie zagrasz w małych klubikach, gdzie musisz do koncertu dołożyć, to potem nie dostaniesz oferty za godną stawkę. Wszędzie trzeba budować publiczność. W Chinach możemy być jeszcze wszędzie ciekawostką, ale super jest, że też zaczynamy mieć tam swoją publiczność. Życie nocne Pekinu nie jest szczególnie kwitnące – do alternatywnych klubów na bardziej ambitną muzykę przychodzi po 40-50 osób, a udało nam się już parę razy wyprzedać wszystkie bilety, było ich 150-200. Koleżanka, która pracuje w ambasadzie, mówi, że to jest sukces. Na taki koncert może przyjść np. szef festiwalu, na którym się później gra dla dwóch-pięciu tysięcy. I tak się już parokrotnie stało w naszym przypadku.
Jesteście już rozpoznawalni w chińskiej branży muzycznej?
To zabawne, ale mieliśmy nawet propozycję, by zostać gwiazdami. Byłam na spotkaniu z szefem „The Voice of China”, który jest tam ogromnie poważany. Poznałam go przez naszego chińskiego wiolonczelistę. Chcieli nas w tym programie pokazywać regularnie i powiedzieli wprost, że mogą z nas zrobić gwiazdy, ale warunkiem była przeprowadzka na dłużej. Musieliśmy tę propozycję odrzucić. Nie zostawimy życia w Europie.
Poznałaś jednak Chiny od różnych stron?
Chiny to kraj kontrastów: żeby przetrwać jeden z pobytów w Szanghaju, spałam w chińskim akademiku na pryczy w pokoju bez łazienki. Łazienka była na korytarzu, ale nie korzystałam z niej często, bo długo jej nie sprzątano, a trzeba pamiętać, że w Chinach papieru toaletowego nie wyrzuca się do muszli, tylko do kosza. I wyobraźcie sobie te kosze niesprzątane parę miesięcy. Spałam na pryczy w akademiku, a wieczorem miałam spotkanie na 111. piętrze w sekretnym barze z VIP-ami, popijając superdrinka. Jednego dnia masz zaproszenie na wystawną kolację, a drugiego dnia jesz na ulicy. Mnie się to podoba. Dzięki temu mogę poznać prawdziwe Chiny i staram się je zrozumieć. Mam znajomych wśród szych i mam przyjaciół, których stać tylko na parę szaszłyków na grilla. I jedni, i drudzy bardzo mi pomogli i sporo nauczyli. Dzięki temu cały zespół może jeździć i czuć się w Chinach jak w domu.
Po tych kilkunastu wizytach w Chinach już wiesz, co ci się najbardziej podoba?
Jak mówiłam: kontrasty, a także to, co dzięki Chinom odkryłam w sobie. Widzę siebie klarowniej. Wszyscy zawsze mówili, że potrafię się dogadać z różnymi ludźmi i to jest chyba największy mój dar. Wyjazdy do Chin spotęgowały tę umiejętność. Chiny podobają mi się też ze względu na to, na co wielu ludzi narzeka – swoistą pustkę w ludziach, niechęć do okazywania emocji. Grasz koncert i widzisz ludzi, którzy są jak ściana. Nie ma z nimi kontaktu. I to jest super, bo stanowi wyzwanie dla artysty. Słuchają i widać, że najpierw w ogóle nie reagują, nie okazują emocji, ale jak ktoś się zaczyna uśmiechać, ktoś inny zaczyna płakać na twoim koncercie, to masz poczucie ogromnej satysfakcji. Przychodzili do nas ludzie i pytali, jak to się dzieje, że potrafimy wywoływać takie reakcje.
Jak myślisz: z czego wynika ta ich powściągliwość?
Tam ludzie muszą ciężko pracować, żeby się czegoś dorobić, i myślę – może błędnie – że to jest mniej uduchowiona kultura niż nasza. Mimo wielkiej tradycji i długiej historii. Ludzie są pozamykani w sobie. Jako artyści mamy wielkie pole do popisu. To nie jest walka ze zblazowaną publiką, która już wszystko widziała. Spotykasz ludzi i ty masz obowiązek wypełnić czymś tę pustkę. I kiedy dostrzegasz, że twoja muzyka coś dla nich znaczy i zmienia coś w ich życiu, wiesz, że warto było się trudzić.
Co tak właściwie znaczy „world music”? To jest taka łatka, która wynika z europocentrycznej perspektywy, trochę protekcjonalna. Wymyślił ją Peter Gabriel w latach 80., gdy się zaczął interesować muzyką ludową z różnych kontynentów.
Ta muzyka musi pokazywać, kim ty jesteś, skąd jesteś, zawierać pierwiastek twojej kultury i tradycyjnej, ale i aktualnej spuścizny.
To pewnie też kwestia języka? Gdy nie można rozmawiać po angielsku, trzeba próbować w inny sposób.
Przypomniała mi się zabawna historia – po nagraniu płyty z chłopakami w Chinach, wróciliśmy do domów, ale musieliśmy się jakoś komunikować. Tłoczyliśmy płyty na rynek europejski i gdy mieliśmy już oddawać książeczkę do druku, stwierdziłam, że jeszcze raz im pokażę na wideo, jak ona wygląda. I nagle słyszę, że krzyczą „stop!”. Okazało się, że tekst trzeba obrócić o 90 stopni!
A jak chłopacy sobie radzą w Chinach? Żyją z muzyki?
Tak. Aiys Song jest dużą gwiazdą, gra i klasykę, i muzykę świata. Hassibagen ma trochę ciężej, ale też żyje z muzyki. Jeśli chodzi o możliwości dla polskich zespołów, sprawa jest prosta: w Chinach żyje bardzo dużo ludzi, dla każdego znajdzie się miejsce. Jak się uprzesz, to będziesz występować. Jest miejsce na disco polo, na jazz, na world music, na wszystko. Bardzo wiele zespołów z Polski jeździ do Chin, ale zwykle jest to organizowane przez jakiegoś polskiego agenta i myślę, że nikt nie ma już tyle samozaparcia, żeby samemu szukać kontaktów. To jest jednak ogrom pracy i jedna wielka niewiadoma, czy to się przełoży na jakieś korzyści. My kilka razy dokładaliśmy do wyjazdów lub ledwie wychodziliśmy na zero i pamiętam nawet taką rozmowę w zespole, gdy mówiliśmy, że to już ostatni wyjazd, na którym finalnie nie zarabiamy. I wtedy właśnie zaczęły się trasy, na których sytuacja finansowa się zmieniła.
Dlaczego tak lubisz Chiny?
Lubię jeść, lubię jeść dobre jedzenie, a tam jedzenie jest super. Lubię jeść z ludźmi, a tam się je wspólnie, w większym gronie. Jak wychodzisz sam na posiłek, to jesteś jakimś wyrzutkiem. Tam jest normalne, że wychodzisz na jedzenie z kumplami z pracy i zamawiacie 20 dań. W Chinach się siorbie, mlaszcze, żeby napowietrzyć jedzenie, tak żeby lepiej smakowało. I jeżeli z drugim człowiekiem nie posiedzisz, wspólnie z nim nie pomlaszczesz, to tracisz więź. Mimo że ludzie mieszkają daleko od siebie, to w jakiekolwiek święta jest niesamowity ruch. Wszyscy wracają do domu, nie wyobrażają sobie tego, żeby nie spotkać się z rodziną. Rodzina to jest świętość. Nie ma podśmiechiwania się z rodziny. O tym się często zapomina w innych częściach świata.
Czy w Chinach mocno widać te społeczne podziały – kastowe, klanowe? ? Skoro nie ma tam pojęcia praw jednostki, oni żyją mocno w grupie, rolę określa pozycja społeczna.
Od wieków panował tam hierarchiczny podział społeczeństwa, który do dziś zbiera swoje pokłosie. Rodzice często pomagają w znalezieniu partnera. Nie bez znaczenia jest to, czy płynie w tobie królewska krew. Kolor skóry ma znaczenie. Jak jesteś opalony, to znaczy, że pracujesz w polu. Tam niemal wszystkie kremy do pielęgnacji są wybielające skórę. Nie jest łatwo zrobić samemu karierę. Rodząc się w biednej rodzinie, raczej masz maleńkie szanse. Zdecydowanie ciężej niż u nas. Dla mnie niesamowity jest ich sposób myślenia. Będąc tam, nauczyliśmy się, że na nic nie należy się oburzać, żadnych pomysłów, które ci proponują, nie należy od razu przekreślać. Dostaliśmy propozycję, aby zagrać w Apple Store, wśród komputerów, i niezbyt nam się ten pomysł podobał, ale przyszedł Tomek Sajewicz, korespondent Polskiego Radia, który krzyknął: „Wow, ale ekstra, że gracie w Apple Store. Oni robią tylko kilka koncertów rocznie! Zagrać tam to jest megaprestiż!”. I zagraliśmy świetny koncert.
A zdarzało ci się odmówić zjedzenia jakiejś potrawy?
Jadłam jakieś dziwne stworzenia morskie, na których widok już odrzucało, ale zjadłam i było to ciekawe. Nie miałam „okazji” spróbować psa, albo nawet nie wiem o tym, że go jadłam. Wychodzę z założenia, że jak już gdzieś jesteś, to trzeba wszystkiego spróbować, jak masz mało gotówki, to trzeba zobaczyć, co się tylko da, bo może to być ostatnia okazja. Jak mawiał mój dziadek: „Matka smaż, póki masz, a jak nie będzie, to się obejdzie”. Pieniądze przyjdą, a wrażenia mogą uciec.
Kiedy znowu lecicie do Azji?
Nie wiem, może jutro ktoś zadzwoni?
Czy to jest teraz wasz główny rynek?
Nie, my jeździmy po całym świecie, ale na pewno Chiny to bardzo ważna jego część. Nasza agencja w Chinach chce, żebyśmy polecieli na dłużej. Pojawiają się różne pomysły: nagrań z kolejnymi muzykami, rezydencji. Pewnie do tego prędzej czy później dojdzie, ale teraz musimy znaleźć czas na pracę nad nową płytą, bo to jest dla nas priorytet. Każdy z nas ma dużo zajęć.
Jakie są wasze najbliższe plany?
Dziś gramy z Leszkiem Możdżerem na Enter Festival. To jest dla nas wielkie wydarzenie. Jego muzyka przewijała się w naszym życiu cały czas, a Leszek jest dla nas ważną postacią, źródłem inspiracji muzycznych i życiowych. Zrobił dla nas wiele dobrego i nawet o tym nie wie. Wpłynął na nasz sposób myślenia o muzyce. Gdy musieliśmy we Wrocławiu nagrać fortepian, zgłosiliśmy się do jego menedżerki. Leszka akurat nie było w domu, ale się zgodził i skorzystaliśmy z jego fortepianu. Dużo dobrych rzeczy wydarzyło się dzięki niemu. Dana powiedziała, że gdyby ktoś miał grać na fortepianie w Dagadanie, to tylko Jan Smoczyński lub Leszek Możdżer. l po 10 minutach zadzwoniła menedżerka Możdżera z zaproszeniem na Enter Enea Festival.
Mnie ciekawi twoje spotkanie z Daną i sam koncept zespołu. Mówisz, że world music jest muzyką tożsamości i to idea, która łączy muzykę z Algierii z dźwiękami z Karaibów czy z Chin. W Dagadanie tę tożsamość musicie jakby cały czas negocjować między sobą.
Tutaj nie chodzi o negocjacje, tylko o rozmowę. Szukamy np. utworów, które są takie same w Polsce i na Ukrainie, więc trudno powiedzieć, gdzie one powstały. To jest wszystko jedna wielka wędrówka ludów. Ja nie wiedziałam nic o Ukraińcach, dopóki nie spotkałam Dany. Słyszałam tylko to, co mi mówił dziadek: że muszę na nich uważać. Dziadek się urodził pod Tarnopolem. Ja mam teraz zupełnie inne postrzeganie Ukrainy.
A puryści nie kręcą nosem na waszą twórczość?
Cieszę się, że są puryści, którzy grają muzykę tradycyjną i próbują ją wiernie odtwarzać, nie chcą jej zmieniać, interpretować na nowo. Doceniam ich pracę i chodzę na koncerty, potańcówki. Mając świadomość, że muzyka tradycyjna cały czas ewoluowała, powstawały nowe teksty, nowe melodie, nie boimy się interpretować tej muzyki po swojemu. Mamy swoich mistrzów. Spotykamy się z nimi i mówią, że np. byli na festiwalu w Kazimierzu i słyszeli tam piosenkę w wykonaniu zespołu z południowo-wschodniej Polski, która też jest w naszym repertuarze, tyle że my ją interpretujemy nieco inaczej. I słyszę od starszego człowieka: „Wiesz jak to jest, Daga, jeden pojechał za robotą, spotkał tam dziewuchę, pobrali się, no i piosenka wędrowała”. I teraz też ta wędrówka trwa. Pojawiły się nowe instrumenty, płyty, internet, elektronika. Czy elektronika nie może być ludowa? Może. Ja robię taką elektronikę w Poznaniu, a przy tym inspiruję się muzyką źródeł. Jak długo będzie to opowieść o tym regionie, o tej fragmencie kontynentu, w tym języku, z tą duchowością, ekspresją, słowiańskim rozrzewnieniem i szaleństwem, tak długo mogę to nazywać world music z tej części świata.