Nigdy nie widziałem mumii Lenina!

Tekst:Łukasz LubiatowskiZdjęcia:Marcin Matuszak

Galeria Ostrøv mieści się w cienistym poznańskim podwórku przy jednej z głównych ulic miasta. Niewielki pokój w oficynie to dla miłośników artbooków miejsce, w którym można spędzić wiele godzin. Naszym gospodarzem jest Grigory Popov – jeden ze współzałożycieli galerii.

Jakim sposobem znalazłeś się w Polsce?

Do Poznania trafiłem jako student Uniwersytetu Artystycznego. Po dwóch latach studiów w Moskwie rozczarowałem się postradzieckim systemem nauczania i musiałem wybrać: albo pójdę do jednej z prywatnych szkół, albo wyjadę za granicę. No i jestem tu już od sześciu lat. Pierwszy raz przyleciałem tu na drzwi otwarte samolotem, aby obczaić uczelnię i miasto. Ale od paru lat między Rosją a Polską jeżdżę koleją. Bilety na samolot podrożały, a pociągiem podróżuje się przyjemniej. Droga z domu w Poznaniu do domu w Moskwie zajmuje mi samolotem 12 godzin, a pociągiem 18-19, czyli nie jest to wielka różnica.

Skoro tak lubisz pociągi, jechałeś kiedyś koleją transsyberyjską?

O kolei transsyberyjskiej słyszę najczęściej w Polsce. To wielki mit, który umarł. To środek transportu dość drogi i bezsensowny. Na Daleki Wschód lata się teraz samolotami, ale przez lata podróżowało się pociągiem. Łatwo można było nim dojechać do małych miasteczek, zatrzymywał się na przystankach między dużymi miejscowościami. Wtedy było jeszcze życie na dworcach, spotykało się babuszki handlujące naleśnikami czy blinami z kawiorem. Teraz już ich nie ma, bo im się to nie opłaca. A sama kolej stała się wyłącznie atrakcją turystyczną dla obcokrajowców. Gdybym chciał pojechać tą trasą, to próbowałbym pokonać ją pociągami podmiejskimi: od miasta do miasta, od guberni do guberni. Ktoś w internecie wyliczył, że taka podróż z Moskwy do Władywostoku trwałaby dwa miesiące. Wsiadasz, jedziesz parę godzin i wysiadasz w nowym miejscu. Tam zatrzymujesz się na jeden dzień i jedziesz dalej. Wydaje mi się to ciekawszym wyzwaniem niż tygodniowa podróż koleją transsyberyjską, która przypomina życie kota: wstajesz, patrzysz w okno, jesz, śpisz, wstajesz, znowu patrzysz w okno (śmiech).

Jak długo trwała twoja najdłuższa podróż?

Dwadzieścia siedem godzin na obóz harcerski na Ukrainie, gdy miałem dziewięć lat. To była bardzo długa wyprawa nad Morze Azowskie, mniej słone od Czarnego. Zwyczajny obóz, nic specjalnego, ale dziś może dziwić sam fakt, że żegnasz się z rodzicami na peronie, spędzasz ponad dobę w wagonie, a oni na miesiąc mają cię z głowy. Byłem na tych obozach na Ukrainie dwa razy.

O kolei transsyberyjskiej słyszę najczęściej w Polsce. To wielki mit, który umarł. Dziś kolej jest wyłącznie atrakcją turystyczną dla obcokrajowców.

A jechałeś trasą Moskwa – Pietuszki?

Oczywiście znam i uwielbiam książkę Jerofiejewa, ale nigdy nie byłem w Pietuszkach. Tam jedzie zwyczajny pociąg podmiejski, to niewiele ponad 100 km od Moskwy.

Wyrusza z Dworca Kurskiego.

Tak jest w książce, ale nie jestem pewien, czy tak to teraz wygląda. Jako nastolatek jeździłem kolejkami chyba z każdego dworca poza Kazańskim, bo nigdy nie wyjeżdżałem na wschód od Moskwy. Jeździłem głównie na praktyki. Na przykład w ramach zajęć z historii sztuki jeździliśmy do monastyru do miejscowości Siergijew Posad, 75 km od stolicy. Kiedyś w Trójmieście usłyszałem, że ktoś koło mnie rozmawia po angielsku z rosyjskim akcentem i opowiada, że przyjechał z Moskwy. Ucieszyłem się i zapytałem, z jakiej jest dzielnicy. Chwilę milczał i przyznał, że pochodzi z Siergijew Posadu (śmiech). Prawdą jest, że to miasto leży w obwodzie moskiewskim, ale kolejką jedzie się z Moskwy aż dwie godziny. Znajduje się tam piękne muzeum z pozostałościami cerkiewnymi, które wygląda bogato i biednie jednocześnie. Mnóstwo tam złota, wartościowych kamieni, ale jeśli się dobrze przyjrzeć, wszystko się tam sypie.

Czy rzeczywiście w rosyjskich pociągach – jak u Jerofiejewa – tyle się je i pije?

Kiedyś jeździło się podmiejskimi na imprezy. Takie przygody miał mój młodszy brat, który często z kolegami wyjeżdżał za Moskwę świętować urodziny i parę razy wylądował w jakimś miasteczku, nie wiedząc, gdzie jest i jak się stamtąd wydostać. Bywało tak i w środku zimy, gdy pociąg jeździ tylko dwa razy na dobę i jest srogi mróz. W tej chwili obowiązuje zakaz picia, nie tylko w pociągach, ale też na ulicy czy podwórkach. Nie wolno spożywać alkoholu w miejscach publicznych ani sprzedawać go po 23. Dotyczy to całej Rosji. W zasadzie życie podwórkowe obumarło. Podmiejskimi kolejkami jeżdżą policjanci i ludzie raczej się nie wychylają. Poza tym ze stereotypami trzeba uważać. Mój brat jechał z Poznania pociągiem Paryż – Moskwa i trafił na dwie Angielki, matkę z córką, które chlały cały czas. Truskawkową wódkę, bo w końcu to dziewczyny (śmiech).

 

Kamienice przy Arbacie mogą zachwycić imponującymi fasadami, ale w rzeczywistości to wydmuszka. Podwórka tych budynków są totalnie zrujnowane.

W jakiej części miasta mieszkałeś i dorastałeś?

Jak mówiłem, w północno-zachodniej części miasta, przy ciemnoniebieskiej linii metra: Arbatsko-Pokrowskiej. Mieszkałem w dzielnicy Kuncewo i najbliżej miałem do stacji Mołodiożnaja (Młodzieżowa). Są tam bloki z lat 80., choć w ostatnim czasie duży fragment tej dzielnicy wyburzają.

Słyszałem, że w samej stolicy mają przesiedlić nawet do miliona ludzi.

Tak, bo wyburzają tzw. chruszczowki, stare czteropiętrowe bloki budowane w erze Chruszczowa. Trwa to już od wielu lat, bo te budynki mają swój termin ważności. U nas zawsze się mówiło, że one są tymczasowe, jednak ludzie mieszkają w nich już od 60 lat. Mniejsze bloki już burzą i zamiast nich wznoszą 40-piętrowe wieżowce ogrodzone płotem.

Wychowałeś się w micie Moskwy artystycznej, w micie Arbatu?

Arbat to raczej mit turystyczny.

Tak? W Polsce na przełomie lat 80. i 90. mówiło się o Arbacie w kontekście książki Rybakowa „Dzieci Arbatu” i historii twórców, którzy tam mieszkali: Bułhakowa czy Okudżawy.

Od wielu lat to po prostu bardzo droga ulica handlowa, deptak, przy którym stoją uliczni artyści, ale wszystko odbywa się na pokaz. Co ciekawe, kamienice przy Arbacie mogą zachwycić imponującymi fasadami, ale w rzeczywistości to wydmuszka. Podwórka tych budynków są totalnie zrujnowane. Moi rodzice są ze środowiska artystycznego i od małego poznawałem życie bohemy. Można powiedzieć, że dzieciństwo spędziłem w knajpie przy stacji metra Kitaj-gorod, na ulicy Łubianskij Projezd (Łubianka), która słynie z innego powodu. Lokal nazywał się Kitajskij Liotczik Jao Da – czyli Chiński Pilot Jao Da. Odbywały się w nim koncerty i spotkania artystów.

Jaka dzielnica Moskwy uchodzi dzisiaj za najbardziej artystyczną?

Żadnej części rosyjskiej stolicy nie można tak określić, bo twórcy żyją tam, gdzie się da, i po prostu spotykają się w wybranych miejscach. Moskwa to drogie miasto i w centrum mieszkają przede wszystkim ludzie z wyższym średnim dochodem. Mimo to warto odwiedzić Kitaj-gorod: jest tu sporo lokali, można też urządzić wędrówkę przez podwórka – wejść w jedno i wyjść przez drugie. Albo i nie wyjść (śmiech). To dzielnica kamienic i labirynt podwórek, w których stoją małe cerkiewki, a także kościoły i ciekawe stare domki. Sam lubię oglądać tam balkony: od zewnątrz wydaje się, że stoisz przed zwykłą kamienicą, a wewnątrz znajdujesz piękne balkony, galerie niczym w krajach południowych, we Włoszech czy w Gruzji.

Twoi rodzice urodzili się w Moskwie?

Mama jest z Moskwy, tata przyjechał tam na studia. Ja jestem rezultatem tej radzieckiej wędrówki ludów. Mój dziadek urodził się w Erewaniu i w czasie drugiej wojny światowej przyszedł na piechotę do Rosji, do Stawropola. To ostatnie rosyjskie miasto tuż przed Kaukazem, na wysokości Krymu, niecałe 500 km od Groznego. Mój ojciec przyjechał do Moskwy właśnie ze Stawropola, a moja babcia mieszka tam cały czas. Pociągiem jedzie się tam półtorej doby i ona tak właśnie podróżuje, bo samolot to dla niej większy stres.

Na placu Czerwonym byłem może z pięć razy w swoim życiu i nigdy nie widziałem mumii Lenina!

Nadal czujesz się moskwianinem?

Znam to miasto, mam swoje moskiewskie historie, jednak przez ostatnich sześć lat bardzo dużo rzeczy się w Moskwie zmieniło – to bardzo dynamiczne miasto. Choć wiele zostało też po staremu, choćby muzea. W Poznaniu czuję głód kulturalny, bo w Moskwie co tydzień mogłem odwiedzić przynajmniej jedną dużą wystawę. Każdego dnia można szwendać się po muzeach, bo jest ich tam mnóstwo, kilkadziesiąt, i wszystkie mają spore, zwykle ciekawe kolekcje. W Państwowej Galerii Trietiakowskiej można się zapoznać ze sztuką rosyjską. Jest też Muzeum Sztuk Pięknych im. Aleksandra Puszkina. Składa się z trzech wielkich budynków: w jednym obejrzymy sztukę Ameryki i Europy XX wieku, w drugim – rzeźby antyczne, mumie egipskie i malarstwo do XX wieku, a w trzecim znajdziemy dzieła z kolekcji prywatnych. Ostatnio byłem tam na znakomitej wystawie Ilji Zdaniewicza. To rosyjski artysta pochodzenia gruzińskiego, którego ojciec był Polakiem. Urodził w Tbilisi i był jednym z pierwszych awangardystów i futurystów. Po rewolucji październikowej wyemigrował do Paryża i tam ożenił się z nigeryjską księżniczką. Artysta pracował dla firmy Chanel jako projektant ornamentów do strojów, robił też książki plastyczne.

Gdzie się spotykasz ze znajomymi, gdy wracasz do Moskwy? W centrum?

Centrum unikam. Na placu Czerwonym byłem może z pięć razy w swoim życiu i nigdy nie widziałem mumii Lenina! Tam chodzą turyści, także z Rosji. Gdy teraz jadę do Moskwy, umawiam się w konkretnym barze. Obecnie w rosyjskiej stolicy panuje moda na piwa kraftowe i co chwila powstają nowe puby. Jest ich mnóstwo, zarówno w centrum, jak i poza nim.

A umawiasz się na jedzenie? Podobno w Moskwie poza drogimi restauracjami turysta nie ma gdzie się posilić.

Gdy wracam, zazwyczaj stołuję się w domu. Gdy chcę wyjść na miasto, to co prawda mam wielki wybór miejsc, ale zwykle są one zabójcze dla portfela. Dużo młodzieży spotyka się w McDonaldach, bo inaczej niż w Polsce różnica w cenach między fast foodami a „normalnymi” restauracjami jest bardzo wyraźna. Są też knajpy na osiedlach, np. gruzińskie.

A co jecie w domu?

Gdy jest święto, to mama piecze kaczkę. Jednak typowe jedzenie w moim moskiewskim domu jest gruzińskie. Od czasów ZSRR i mojego dzieciństwa w latach 90. dużo się w rosyjskiej kuchni zmieniło. Kiedyś wszystko było uzależnione od sezonów, a teraz o każdej porze roku można kupić pomidory, paprykę, bakłażany. Dlatego mówię, że kuchnia rosyjska, która była oparta na zaprawach, już nie istnieje. Wcześniej latem przygotowywało się słoiki z piklami i podstawy dań, do których później zimą wystarczyło dorobić sos, by powstał na przykład gulasz. W każdej rodzinie szykowało się jedzenie na zimę, bo bez tego nie byłoby potem co jeść. Teraz to tradycyjne gotowanie zanika.

Nie ma takiego klasyka jak u nas schabowy?

Takim klasykiem jest kotlet mielony takich rozmiarów (Grisza pokazuje złączone pięści – przyp. red.). Podaje się zwykle jego trzy sztuki, a do tego purée ziemniaczane z mlekiem i masłem. Oprócz tego są oczywiście pielmieni.

A street food?

Ponad dwa lata temu władze miasta postanowiły zlikwidować samowolki budowlane na terenach przy stacjach metra. W nocy z 8 na 9 lutego przyjechały buldożery i wymiotły z Moskwy prawie wszystkie budki z jedzeniem, kwiatami i papierosami. A to był ważny element moskiewskiego życia. W stolicy, gdy poznajesz kogoś nowego i chcesz mu wytłumaczyć, skąd jesteś, zawsze mówisz, przy którym przystanku metra mieszkasz. W mieście żyje prawie 13 milionów ludzi i to pozwala się odnaleźć. Przy stacji metra zawsze stały budki, w których można było doładować telefon, były komisy z komórkami, stoiska z gadżetami, cukierkami, papierosami, kwiaciarnia, fryzjer, bary. Te osiedlowe ryneczki były takimi dzielnicowymi centrami. Tam toczyło się życie przed pracą i w drodze powrotnej: robiło się zakupy, spotykało, rozmawiało. Te punkty były bardzo dochodowe, bo każdy musiał tamtędy przejść. Niestety, teraz tego już nie ma.

A więc dlatego nie można nic przekąsić na ulicy?

W Moskwie sytuacja street foodu jest opłakana – nie ma już prawie klasyków. Kiedyś były pierożki, wypieki z farszem – z mięsem, kapustą, jajkiem, grzybami. Teraz już trudno na nie trafić. Jest za to shaurma, czyli kebab po rosyjsku, który można kupić wszędzie.

A bary mleczne?

Barów mlecznych nie ma, ale są stołówki, zwykle przy uczelniach lub zakładach pracy. Czasem trzeba mieć legitymację, żeby tam wejść. Nie jest zbyt drogo, ale też niezbyt smacznie, ale da się zjeść (śmiech).

A co jest w miejscu tych dawnych budek?

Nic. Jest za to czyściej (śmiech).

To gdzie ludzie kupują kwiaty i papierosy?

Nie kupują. Albo kupują hurtowo w galerii handlowej. Oprócz tego na osiedlach są małe markety, odpowiedniki polskich Żabek, i kwiaciarnie.

W Moskwie sytuacja street foodu jest opłakana – nie ma już prawie klasyków. Kiedyś były pierożki, wypieki z farszem – z mięsem, kapustą, jajkiem, grzybami. Teraz już trudno na nie trafić. Jest za to shaurma, czyli kebab po rosyjsku.

W czasach moskiewskich sporo podróżowałeś?

Przed przeprowadzką do Polski nie jeździłem za granicę, poza obozem na Ukrainie i wakacjami w Egipcie. Podróż samolotem z Moskwy sporo kosztuje. Ale teraz mieszkam w Poznaniu, korzystam z dobrodziejstw Schengen i z tanich linii lotniczych, mogę więc jechać, dokąd chcę. Nawet do Gruzji wybrałem się dopiero po tym, jak zamieszkałem w Polsce.

Podróżowałeś sam?

Z bratem – byliśmy tam dwa tygodnie u znajomych taty. Dostaliśmy od nich klucze do dwupokojowego mieszkania w ścisłym centrum Tbilisi. Tata nas nie uprzedził o miejscowych zwyczajach i byliśmy zakłopotani, bo nie wzięliśmy z sobą żadnego prezentu, by podziękować za gościnę. Na miejscu poruszaliśmy się również samochodem, więc odwiedziliśmy Kutaisi i inne miejsca.

Do Gruzji jechaliście z jakimś planem?

Plan był taki, żeby pochodzić po mieście, muzeach i knajpach. Jedzenie jest supertanie i superdobre, więc to był dwutygodniowy festiwal obżarstwa. W Moskwie jest bardzo duża diaspora gruzińska i kuchnia Gruzji dla Rosjan to żadna egzotyka.

Co najchętniej jedliście?

Chinkali. To typowe danie kuchni gruzińskiej. Są to ogromne – wielkości dłoni – pierogi na grubym cieście z mięsem i bulionem. Zwykle porcja składa się z 8-10 sztuk, a więc jest żołnierska. Do tego podaje się mnóstwo sosów.

Gruzini nie robią koniaku. Mają umowę z Ormianami, że nie będą się tym zajmować. Ale za to produkują wino. Ormianie na odwrót: robią koniak i nie próbują zabierać się za wino. Potem się wymieniają.

Podobno sam gotujesz?

Kocham gotować, kocham jeść. Ostatnio przygotowałem kolację z okazji urodzin mamy mojej dziewczyny. Postanowiłem wykorzystać przepisy z książki kucharskiej, którą po Bożym Narodzeniu przywiozłem z Moskwy. Chciałem do tematu podejść ambitnie i całkowicie się do nich zastosować. Niestety, autorka jest prawdziwą Gruzinką i uważa, że blender to zło. Dlatego np. nakazuje ucierać orzechy włoskie w moździerzu, chociaż połowa gruzińskich dań jest podawana z sosami z ich dodatkiem! Ja poszedłem na łatwiznę i użyłem blendera, ale i tak wyszła popisówka (śmiech).

Opowiadaj!

Na przystawkę przygotowałem pchali, czyli mieszankę dwóch past: ze szpinaku i z orzecha włoskiego z przyprawami. Podaje się je z chlebem i ze świeżym granatem. Potem było ajapsandali, czyli pieczone warzywa, takie gruzińskie leczo. No i na koniec na stół wjechał kurczak duszony dwie godziny w sosie pomidorowo-cebulowym.

Powiedz lepiej, co podałeś w kieliszkach?

W kieliszkach podałem wino – nie gruzińskie, ale z Lidla (śmiech).

Żadnego koniaku?

Nie miałem. Poza tym Gruzini nie robią koniaku. Mają umowę z Ormianami, że nie będą się tym zajmować. Ale za to produkują wino. Ormianie na odwrót: robią koniak i nie próbują zabierać się za wino. Potem się wymieniają.

To umowa nieformalna?

Wydaje mi się, że jest w jakiś sposób formalna (śmiech).

Myślisz, że gdyby ją złamali, to skończyłoby się bitką?

To jest Kaukaz. Tam wojny wybuchały o mniejsze rzeczy.