Someart – miasto na adrenalinie

SOMEART
Tekst:RttCLZdjęcia:Marcin Matuszak

Skończył liceum plastyczne, co – jak mówi – dało mu to pewne umiejętności artystycznego kreowania świata. Jego korzenie wyrastają z ulicy, po której jeździł na desce. To cierpliwość oraz zdarte i obite kończyny ukształtowały jego charakter. Dzięki fotografii, która go nauczyła patrzeć na miasto i architekturę, i desce, która wymagała znalezienia odpowiednich miejsc do ćwiczenia akrobacji, teraz wyszukuje najlepsze ściany do tworzenia swojej sztuki. Someart opowiedział nam o podróżowaniu z klejem i farbą w plecaku oraz o fizyce kwantowej.

Co u ciebie?

Wychodzę z letargu po grudniowo-styczniowym zjeździe, wynikającym z przemęczenia i niechęci do pracy. W końcu musiałem się kopnąć w tyłek, bo już mnie ten bezruch wkurzał.

Zawsze masz taką końcówkę roku, a może to już zmęczenie pandemią?

Ze względu na zamknięcie i brak kontaktów międzyludzkich lub ich mocne ograniczenie. Ludzie są zamknięci w domach, niechętni do spotkań, bo boją się, że mogą się zarazić. Wolą wyjechać do rodziny i nie ryzykować. Wszystko jest w dziwnym zawieszeniu. Poza tym ten spadek energii jest u mnie naturalny pod koniec grudnia i zawsze mnie to zaskakuje.

Łatwiej mi się tworzy w monochromie, a przy okazji jest taniej. I mniej komplikacji. Nie muszę z sobą zabierać wielu puszek z farbą, idąc gdzieś do pustostanu.

No to przeskoczmy do Hiszpanii, do lata i realizacji muralu w ciepłym, słonecznym i pięknym miejscu. Teraz z perspektywy pandemii i ograniczenia podróży to jest dość odległa wizja. Jak to się stało, że tam się znalazłeś? Jak się zdobywa takie zlecenia?

Tak, wspaniale tam było. To jest najcieplejsze miejsce w Europie pod względem średnich temperatur w roku. Bardzo ciepło, trochę pustynny klimat. Ale dzięki tym temperaturom właściciele tego miejsca mają bardzo długi sezon. To oni się do mnie odezwali. Przez 10 dni malowałem pierwszą część tego, co zaplanowałem. Mieszkałem z nimi – są instruktorami. Oni tworzą taką weakową komunę. Było to superdoświadczenie, bo mogliśmy się dobrze poznać przez ten czas. Lubię jechać w miejsca, gdzie mam podczas pracy kontakt ze zleceniodawcami. Wspólne posiłki zbliżają i zacieśniają stosunki, dzięki czemu łatwiej mi jest zrozumieć ich ideę, a oni też bardziej doceniają moją pracę. Lepiej rozumieją, co chcę przekazać przez to, co maluję. Wolę to niż wynajęty hotel, nawet najlepszy. Wtedy nie ma frajdy, a jest po prostu robota do wykonania. Praca od rana do wieczora na ścianie, sen i tak przez kilka dni.

Jak to się zaczęło?

Pierwszy raz byłem sam, następnie pojechałem z Magdą. To był świetny trip. Zaczęliśmy od Portugalii, by potem przez Sewillę i Gibraltar skończyć u nich już na dwutygodniowym malowaniu. Piękny czas ze świetnymi ludźmi, mocno wkręconymi w swoją pracę.

Pokazałeś im wstępny koncept, ustalałeś go przed malowaniem? Jak to się odbywa?

Sytuacja była idealna. Jeden z właścicieli zaprosił mnie najpierw, żeby mi pokazać miejsce i o nim opowiedzieć. Trwało to kilka dni. Dopiero na podstawie tego przygotowałem wstępne szkice. Wiedziałem już, że to będzie ośmiornica, i jak pojechałem tam drugi raz, miałem już ustalony cały plan pracy. Miałem pojechać po raz trzeci, żeby dokończyć, ale lockdown pokrzyżował plany. Właśnie kiedy miałem wyjeżdżać w marcu zeszłego roku, wszystko się zmieniło. Z planowanych dwóch, trzech tygodni nic nie wyszło. Cały czas czekam na moment, kiedy będę mógł tam wyruszyć.

Zlecenie marzeń. Często ci się zdarza taka sytuacja?

Czasami tak. Robię dosyć charakterystyczne rzeczy. Nie do każdego trafiają, ale jak już komuś się spodobają, to zazwyczaj współpraca bardzo dobrze się układa. Nie wiem do końca, jakimi kryteriami kierują się moi zleceniodawcy przy wyborze. Staram się zawsze o to wypytać. Wiem, że jednym z kryteriów jest to, że moje prace nie się kolorowe, lecz monochromatyczne, przez co dość mocno kontrastowe i wyraziste, a zarazem wpasowane w otoczenie, tak że stają się jego częścią. Lubię, jak współgrają z wszystkim, co je otacza. Kolorystyka była świadomym wyborem. Łatwiej mi się tworzy w monochromie, a przy okazji jest taniej. I mniej komplikacji. Nie muszę z sobą zabierać wielu puszek z farbą, idąc gdzieś do pustostanu. W którymś momencie odciąłem kolor w malowaniu na ścianach, a potem automatycznie zrezygnowałem z koloru, towarząc obrazy na płótnie lub projektując wlepki główki.

Jak w fotografii. Trudno się przestawić z robienia zdjęć w czerni na kolorowe i odwrotnie. Przynajmniej nie od razu. To są procesy i decyzje.

Tak. U mnie fotografia miała duży wpływ na to, jak widzę. Bardziej mi odpowiadały zdjęcia czarno-białe. Kiedyś, na studiach, sporo fotografowałem. Stąd też pewnie te kontrasty i ograniczenie koloru. Pierwsze główki były kolorowe. Zrobiłem ich pięć serii. Pierwsza to było pięć portretów ludzi, z którymi wspólnie mieszkałem przez kilka lat. Byliśmy bardzo zgraną ekipą. To było mniej więcej w połowie studiów. Miałem wtedy możliwości drukowania na większych formatach. Pracowałem w drukarni wielkoformatowej, więc naturalne było przeniesienie tych projektów na duże wlepy. Widziałem, że ludzie kleją różne rzeczy na murach, sam wcześniej miałem wiele prób malowania z szablonów na ścianach, robiłem stickery, przyklejałem je w autobusach, na znakach. Pomyślałem wtedy, że fajnie byłoby coś takiego zrobić. W Grudziądzu, w autobusach nad drzwiami, przyklejałem stickery. Miałem taką serię myszy i szczurków. Wydrukowałem sobie duże plakaty 2,5 na 2,5 metra. Były ogromne, świetnie wyglądały. Nie wiedziałem wtedy nic o klejeniu. Ani jakiego papieru powinienem użyć, ani jakiego kleju. Poszliśmy wtedy z ekipą z mieszkania i wkleiliśmy je w mieście wszystkie. Potem była przerwa, robiłem w tamtym czasie stickerki, które ręcznie wycinaliśmy, a później różne główki z dodaną chmurką z napisem I’m Someart. Wtedy pomyślałem, że to będzie moje logo, taka wizytówka. Robię to do dzisiaj.

Pojawia się ona w wielu miejscach. Jesteś rozpoznawalny.

W wielu miejscach przez ten czas już przykleiłem swoją wizytówkę. Przez to, że jest to wydruk na papierze, dobrze też się starzeje. Czasem ktoś zedrze fragment, czasem sam się rozmyje przez deszcz, czasami ktoś coś dorysuje. Lubię obserwować ten proces degradacji. Pewnie za jakiś czas pozbieram zdjęcia z Instagrama i zrobię jakiegoś gifa, pokazujący te zmiany.

Po co to robisz? Zaznaczasz swój teren?

Trochę tak. Jak napis „tu byłem”. Jak gdzieś z Magdą wyjeżdżamy, zawsze zabieram wydruki, klej, farby, wałki i cały ten sprzęt. Nagle walizka ma 20 kg, w tym moich rzeczy 12. Magda się śmieje, że zabieram całą przestrzeń i ona już nie ma jak się dopakować. Jakiś czas temu polecieliśmy do Izraela. Zebraliśmy się tam dużą ekipą, było nas z 10 osób. Dopingowaliśmy się nawzajem, bo wiadomo, jak jest w takiej grupie, odpowiedzialność rozkłada się na wszystkich i wydaje się, że więcej można. W Tel Awiwie przyklejaliśmy właściwie wszędzie tam, gdzie tylko mieliśmy na to ochotę. Miasto było supermiejscem do wyklejania i malowania. Mieszkaliśmy przy najlepszej restauracji z humusem przy bazarze Karmel, świetna miejscówka. Wieczorami chodziliśmy po dachach pobliskich budynków i trochę imprezowaliśmy (śmiech).

Brzmi jak niezła przygoda?

Z Izraelem wiąże się też historia z dreszczykiem. Po kilku dniach w Tel Awiwie pojechaliśmy do Jerozolimy. Stamtąd zrobiliśmy sobie wycieczkę do Betlejem. Dziwne uczucie, zderzyliśmy się tam z jakąś nieznaną nam dzikością, jak ja to nazywam. Ledwie wysiedliśmy, a już doczepił się do nas facet, który próbował nam wcisnąć paczkę kamer, jak by to był produkt wyjątkowej potrzeby. Oczywiście w najlepszej cenie, jak twierdził. Potem weszliśmy do Starbucksa, który wcale nie był Starbucksem. Gość w kawiarni, rozpoznając w nas Polaków, przybiegł do nas z listem napisanym odręcznie w naszym języku z rekomendacją jego kawy w stylu: „Bardzo polecamy kawę od pana tego i tego. Jest bardzo smaczna i w dobrej cenie. Kasia i Tomek z Bydgoszczy”.

Ale przygoda zaczęła się trochę później przy murze, gdzie malował Banksy. Jest cały zamalowany, a ja nie za bardzo lubię zamalowywać coś, co jest, wolę szukać surowych ścian, które służą mi jako tło i są częścią mojej pracy. Kręcimy się tam chwilę, aż zaczepia nas gość, typ wojskowego, który proponuje nam oprowadzanie. My się wykręcamy, ale przy okazji wymyka mi się, że jestem artystą i szukam pustej ściany. On od razu proponuje ustawkę na następny dzień z przemalowaną pustą ścianą. Znowu się wykręcamy i gość znika. W końcu udaje mi się znaleźć odpowiednie miejsce gdzieś obok, przy warsztacie samochodowym. Dobra miejscówka – garaż z idealną ścianą do zamalowania. Pytam w warsztacie, czy mogę go pomalować. Okazało się, że akurat ten garaż nie był ich, ale obok był podobny, na którym pozwolili mi malować. Malujemy już dobrą godzinę, a tu podjeżdża czarny samochód z przyciemnionymi szybami. Szyba się uchyla i ktoś z wnętrza zaczyna do nas gwizdać. Trochę speszeni malujemy jednak dalej, próbując nie zwracać na intruza uwagi. Samochód po chwili się wycofuje. A zaraz potem wraca, tym razem z włączonymi światłami, jakie mają nieoznakowane wozy policyjne. Drzwi się otwierają i z wnętrza wychodzi ten sam gość, który proponował nam oprowadzanie i ścianę do malowania. Mówi, że został wezwany przez kogoś z warsztatu i że przyjechał zrobić tu porządek, bo malujemy bez pozwolenia. Ja mu mówię, że właśnie ktoś z warsztatu nam pozwolił. Ten znika w warsztacie, wyciąga jakiegoś łebka z warsztatu i pyta, czy to ten. Wiesz, scena jak z filmu. Mówię, że nie wiem, nie pamiętam. Ktoś mi pozwolił, nie wiem dokładnie, czy to on. Wraca do warsztatu i znowu wychodzi z jakimś innym typem. Znowu pytanie, czy to ten. Ja mu na to, że nie wiem, nie pamiętam. Gość zanurkował znowu do środka, a my w tym czasie ekspresem się spakowaliśmy i zaczynamy się wycofywać. Zanim gość ponownie wyszedł, my już na pełnym rozpędzie byliśmy gdzieś w zaułkach. Adrenalina dodaje szybkości. Obracamy się ciągle, czy nas nikt nie goni. Chcemy jak najszybciej znaleźć się po drugiej stronie muru. Nagle znajdujemy przejście, biegniemy, a tam stop! Nie możemy przejść. Policjant daje nam znać gestem, że nie możemy tam iść. Okazuje się, że jest to przejście tylko dla ruchu kołowego. Musimy zawrócić. Wracamy, ale ciągle się rozglądamy i szukamy wzrokiem faceta z samochodu. Idziemy w kierunku przejścia, ale im jesteśmy bliżej, tym robi się mniej przyjemnie. Każdy nas nagabuje, szturcha, nie mamy ochoty już na zakupy, co potęguje naszą i ich nerwowość. Słyszymy za sobą krzyki i wyzwiska. Docieramy do granicy. Też nie jest miło. Dokładne sprawdzanie paszportów, kontrola toreb, jakieś pikanie czujek. W końcu wsiadamy do autobusu i czujemy, jak schodzi z nas ciśnienie.

Czyli na szczęście wszystko dobrze się skończyło?

Historia miała tego dnia swój ciąg dalszy. Wracamy do Jerozolimy, spotykamy się ze znajomymi, którzy nie pojechali z nami do Betlejem i namawiają nas, żeby pójść jeszcze pod Ścianę Płaczu. No to idziemy. Zbliża się wieczór, czujemy się lekko po tych przeżyciach. Po drodze piwko: jedno, drugie. Dochodzimy prawie do ściany i nagle olśnienie. Mam w plecaku farby do malowania, a ja jestem przy ścianie. I w tym momencie podchodzi do mnie ochroniarz i każe mi pokazać, co mam w plecaku. Nogi mi się ugięły. Otwieram plecak, a gość wyciąga farby, pędzel, tackę, kolejną farbę. Ja już w panice mówię mu, że ja już tu byłem i już nie muszę wchodzić. Najchętniej bym stamtąd wyparował, a on każe mi przejść za barierkę i czekać na swojego przełożonego. W końcu przychodzi. Znowu wyciąga wszystko po kolei. Farba, wałek, pędzel, tacka, kolejna farba i pyta mnie, po co mi to. Kręcę trochę, bo nie chcę mu opowiadać historii z Betlejem, i mówię, że malowałem dzisiaj na bazarze Karmel. A on na to, że musi wezwać policję. Jak mi to powiedział, to podobno zbladłem tak, że moja twarz zrobiła się biała jak ściana. Przychodzi policjant, sprawdza paszport, po czym znowu wyciąga wszytko z plecaka. Farba, wałek, tacka, pędzel, kolejna farba. Ja mu znów o bazarze Karmel. Zamyka paszport, bierze go i każe mi iść za sobą. Wchodzimy do jakiegoś kantorka, znowu mnie przepytuje. W końcu mówi, że muszę zostawić plecak, mogę wejść i jak będę wracał, to mi go odda. Nie miałem już ochoty nic oglądać, ale poszedłem i rzeczywiście, jak wracałem, odebrałem plecak i wszystko dobrze się skończyło. Miałem już wcześniej kilka małych incydentów, ale żaden do tej pory nie przebił tego z Izraela.

Lubisz tą adrenalinę!?

W sumie tak. Sam fakt, że wiesz, że coś jest nie do końca legalne, że masz w plecaku plakaty i klej, a do tego pomysł, co chcesz z nimi zrobić, jest dość emocjonujące.

Sprawdzasz wcześniej miejsca, gdzie chcesz coś namalować? Szukasz kontaktów w obcym miejscu? Myślę bardziej o twoich większych realizacjach, bo pewnie plakaty i wlepki to co innego…

Wlepki i plakaty staram się przykleić w miejscach do tego pasujących. Dzielnice miast, które mają odpowiedni klimat do tego, jak Kreuzberg w Berlinie czy Shoreditch w Londynie. A z muralami bywa różnie. Zdarzało się, że szukałem wcześniej kontaktu, ale przeważnie przez kilka dni chodzę i obserwuję. Jak już coś wypatrzę, pytam, czy mogę coś namalować. Pokazuję wtedy swoje wcześniejsze realizacje. W większości właściciele miejscówek się zgadzają. Czasem cieszą się, że będzie fajny mural. Tak było często w krajach azjatyckich, gdzie ta architektura jest mało usystematyzowana. Wolę malować poza dużymi miastami, w mniejszych miejscowościach. Łatwiej o lokalizację i jest mniejsze ryzyko, że ktoś cię przegoni, a często też możesz liczyć na jakiś poczęstunek, bo ludzie cieszą się, że coś się dzieje.

W Tajlandii pomalowałem pewnej pani dom, w którym miała wkrótce zamieszkać. Zanim mnie spotkała, długo zastanawiała się, jak powinien wyglądać. W zamian zrobiła mi masaż, bo okazało się, że jest masażystką, i poczęstowała obiadem. Nie oczekuję nic za swoje malowanie, ale jak dostaję coś w zamian, jest mi tym milej.

Były wyjazdy, kiedy nic nie robiłeś? Żadnej realizacji, nawet wlepy?

Chyba nie. Zawsze coś. Były sytuacje, kiedy nic nie malowałem, nie kleiłem plakatów, ale miałem z sobą małe wlepki.

To może robisz to, co robisz, żeby podróżować? Oczywiście pytanie tendencyjne z mojej strony, ale zbliżamy się do końca rozmowy i szukam dobrego zakończenia i peunty (śmiech).

Lubię łączyć podróże z pozostawieniem czegoś po sobie w miejscach, w których byłem. Nie myślę o miejscu podróży pod kątem pozostawienia tam czegoś po sobie, szczególnie plakatów, które przyklejam najczęściej. Raczej wykorzystuję to, że gdzieś jadę, żeby zrobić swoją akcję, i – o czym wcześniej rozmawialiśmy – zaznaczyć miejsce, w którym byłem. Jest super, kiedy dostaję fotki od znajomych z moją realizacją, bo wiem też, że oni już wiedzą, że byłem tam wcześniej. To mnie też napędza. Jak trafiam już w to miejsce, gdzie wcześniej byłem, to sprawdzam i robię dokumentację. Lubię oglądać ten proces niszczenia, zanikania. Staram się jednak nie jeździć w miejsca, w których już byłem. Londyn chyba jest jedynym miastem, w którym robiłem coś wielokrotnie I ile razy tam jestem, staram się dotrzeć do wcześniejszych realizacji.

Byłbym fizykiem kwantowym, gdzie potrzebna jest poważna matematyka, z czego jestem totalnie kiepski, ale myślę, że bym się podszkolił.

Diament to motyw, który często się pojawia w twoich pracach. Co oznacza?

Wielowymiarowość?

Co więcej?

Od dzieciństwa (tego w miarę świadomego) interesowałem się kosmosem i astrologią. Pewnie gdybym nie był artystą, byłbym fizykiem.

Wywołałeś jedno z moich ostatnich pytań, które przygotowałem. Czym byś się zajmował, gdybyś nie robił tego, co robisz?

Byłbym fizykiem kwantowym, gdzie potrzebna jest poważna matematyka, z czego jestem totalnie kiepski, ale myślę, że bym się podszkolił. Interesuje mnie to bardzo. Gubię się trochę, kiedy czytam coś i dochodzi do matematyki, ale tak, to jest to, czym mógłbym się zajmować. Lubię myśleć o równoległych wymiarach, przestrzeniach. O tym, że jest coś więcej niż to, co widzimy i czego nas uczą. Wymyśliłem sobie, że będę używał tego ośmiościanu, platońskiej figury, jako symbolu niejednoznaczności, równoległych wymiarów lub możliwych innych wymiarów. Zadaję sobie pytanie, co my tu robimy, co jest tu i teraz, a co nie.

Czy myślisz, że coś jest dalej? Że są inne wymiary?

Wierzę w cykliczność świata z założeniem, że jesteśmy tylko mało znaczącym pyłem na tym świecie. Czy są równoległe światy, w których jesteśmy, to już jest inna sprawa.

Rozmowa została zarejestrowana 2021 roku w Poznaniu. Na plecach czuć było jeszcze oddech pandemii. Wychodziliśmy z tego czasu zdezorientowani, lekko zmęczeni z nadzieją na nowe.

Someart jest obecny między innymi tutaj: Instagram