Świadek upadku imperium — Mariusz Forecki

MARIUSZ FORECKI
Tekst:Łukasz LubiatowskiZdjęcia:Adrian Wykrota, Marcin Matuszak
Poszliśmy na cmentarz, gdzie leżały trumny (…) Staliśmy z boku, z aparatami, i nagle podchodzi do nas Ormianin. Pyta nas, co tu robimy i skąd jesteśmy. Odpowiadamy, że jesteśmy fotografami z Polski (…) zabrał nas do domu, gdzie ciała ciągle leżały w otwartych trumnach. Ludzie płakali, a on mówi: „Fotografujcie, bo jesteście jedynymi, którzy przekażą dalej to, co nas tu spotkało”. I wtedy nas olśniło – zrozumieliśmy, że to jest cel naszej pracy.
Mariusz Forecki, Kabul, Afganistan 1988
Twoja historia – fotografa i podróżnika – jest tak niezwykła, że powinniśmy się chyba umówić na kilka rozmów. Byłeś świadkiem wielu historycznych wydarzeń i można podejrzewać, że masz jakiś dodatkowy zmysł, który pozwala ci trafiać w szczególne miejsca w niezwykłym czasie. Jak zaczęła się twoja reporterska historia, na ile kolejne przygody były efektem twoich świadomych wyborów, a na ile zrządzenia losu, przypadku, szczęścia?

Prawdę mówiąc, wszystko wyszło jakby mimochodem. Faktycznie, znalazłem się w miejscach, które stały się pewnymi symbolami. W drugiej połowie lat 80. pracowałem w tygodniku „Wprost”, który był trochę w kontrze do ówczesnej władzy. W redakcji zacząłem bywać chyba w 1987 roku i trafiłem tam na nieżyjącego już Mariusza Stachowiaka, który był niespokojnym człowiekiem, ale znakomitym fotoreporterem. To on nadawał ton fotografii w tygodniku. Jednocześnie był też otwarty na fotografię dokumentalną, na człowieka, na problemy społeczne. Zajmował się fotografowaniem bezdomnych, alkoholików, obszarów pobocza rzeczywistości. Ja na początku wolałem fotografować jakieś chmurki, krzaczory, ale to się zmieniło po około pół roku pracy we „Wprost”. Dzięki kontaktowi z fotografiami Mariusza nagle zacząłem je rozumieć. Dobrze pamiętam ten moment: patrzyłem na zdjęcie, na którym był prosty człowiek w określonej życiowej sytuacji, i pomyślałem: „Rozumiem to!”. Tak jakbyś uczył się liter i nagle po raz pierwszy przeczytał całe zdanie. To była ta chwila, w której stwierdziłem, że fotografowanie życia codziennego rzeczywiście jest interesujące i pewnie będę to robił przez jakiś czas. Nie myślałem, że tak długo.

Niedługo potem była Armenia…

Nie licząc demoludów, wówczas nie można było właściwie nigdzie wyjechać. W 1988 roku w Armenii miało miejsce tragiczne trzęsienie ziemi, w którym zginęło ponad 25 tysięcy ludzi. To była wówczas jedna z republik ZSRR i ten dramat bardzo nagłośniono w Polsce. W trójkę – Mariusz Stachowiak, Piotr Grochmalski i ja – stwierdziliśmy, że może by warto tam pojechać. Nasz pierwszy, szalony pomysł był taki, że zabierzemy się jednym z tirów, które przyjechały po dary zgromadzone przez poznaniaków dla Ormian, jednak nie było dla nas miejsca. Nie mieliśmy pieniędzy, na wyjazd musielibyśmy przeznaczyć pół pensji, bo chcieliśmy pojechać prywatnie. Żeby jechać oficjalnie, z redakcji, trzeba było złożyć wniosek do ówczesnego zarządu gazet. Oni go rozpatrywali i przyznawali dietę albo odmawiali. Jakimś cudem udało nam się załatwić wizy przez konsulat rosyjski, a na bilety lotnicze pieniądze dał nam powstający wówczas niezależny komitet obywatelski – pamiętam, że działała w nim Hanna Suchocka. Pojechaliśmy pociągiem z Warszawy do Moskwy, stamtąd polecieliśmy do Erywania, a dalej autobusami do miejsc, gdzie miało miejsce trzęsienie ziemi. Byliśmy jednymi z niewielu fotografów z Polski, a z pewnością jedynymi, którzy przyjechali nieoficjalnie, bez wsparcia rodzimych redakcji. Na miejscu zaczęliśmy jeździć, patrzeć, obserwować, fotografować. To był mój pierwszy poważny zagraniczny wyjazd, miałem 27 lat i dotknąłem czegoś, co po latach okazało się, że mnie ukształtowało. Uświadomiło mi to też, że fotografując człowieka w jakiejś sytuacji, nigdy nie wiesz, czy on sobie tego życzy, czy on tego chce.

To są bardzo intymne zdjęcia, zrobione podczas pogrzebów, przedstawiające tragiczne sytuacje.

Nie wiedzieliśmy, jak zacząć. Poszliśmy na cmentarz, gdzie leżały trumny, część otwarta, z ciałami na wierzchu. Staliśmy z boku, z aparatami, i nagle podchodzi do nas jakiś człowiek: ciemna karnacja, w czarnym płaszczu, Ormianin. Sytuacja trochę stresująca. Pyta nas, co tu robimy i skąd jesteśmy. Odpowiadamy, że jesteśmy fotografami z Polski, z gazety. A on na to: „Skoro przyjechaliście, to czemu nie fotografujecie?”. I mówi: „Chodźcie ze mną”. Zaprowadził nas do rodziny, która rozcinała te trumny przed pochówkiem, żeby sprawdzić, czy chowają właściwą osobę i się pożegnać. Potem zabrał nas do domu, gdzie ciała ciągle leżały w otwartych trumnach. Ludzie płakali, a on mówi: „Fotografujcie, bo jesteście jedynymi, którzy przekażą dalej to, co nas tu spotkało”. I wtedy nas olśniło – zrozumieliśmy, że to jest cel naszej pracy.

Ormianie mają potrzebę mówienia o swojej historii – o ludobójstwie z lat 1915-17, o konflikcie z Azerami. Zdaje się, że cały czas czują się nieopowiedziani.

To prawda, cały czas to trwa, ale wtedy jeszcze tak nie myśleliśmy. To były zupełnie inne czasy. Fotografować było prościej, łatwiej było coś zauważyć, ludzie nie byli jeszcze tak zamknięci, nieufni jak dzisiaj. Dla nas właśnie tam otworzyła się szkoła życia i fotografii. Najważniejsze były efekty naszej wyprawy i pracy: po powrocie do Poznania zrobiliśmy wystawę w dwóch namiotach wojskowych. Po roku stwierdziliśmy, że musimy wrócić do tego miejsca i oddać Ormianom te uczucia zawarte w obrazach: po prostu przywieziemy i zostawimy im te zdjęcia. Rok po trzęsieniu ziemi polecieliśmy do Spitaka, gdzie było epicentrum kataklizmu. Zabraliśmy zdjęcia w formacie 30×40, rozłożyliśmy około 50 fotografii na rumowisku i zapaliliśmy świeczki. Ormianie przyszli to zobaczyć i zaczęli zabierać te zdjęcia ze sobą. Brali te, na których rozpoznali siebie, swoją rodzinę czy miejsce, gdzie mieszkali. Oni pokazali nam, co ich spotkało, a my wzięliśmy ich emocje, wspomnienia, pokazaliśmy je w Polsce i potem im oddaliśmy.

Rozmawialiście z ludźmi, którzy zabierali te zdjęcia?

Czasem tak, ale to nie były skomplikowane rozmowy. Zaproszono nas do mieszkań i namiotów, bo ludzie rok po katastrofie przeważnie mieszkali jeszcze w namiotach lub ruinach z dykty. Ta sytuacja uświadomiła mi, że jeśli chcę podróżować, to w taki sposób, aby pokazywać coś, co jest istotne nie tylko dla mnie. Wyprawa nie służy tylko sprawianiu przyjemności, jest też opowiadaniem o czymś. Wykorzystuję podróż, by przedstawić historię człowieka lub społeczności: taka troszkę dziennikarska praca.

Armenia, 10.12.1989, fot. Mariusz Forecki
Armenia, 07.12.1914, fot. Mariusz Forecki
Armenia, 10.12.1989, fot. Mariusz Forecki
Armenia, 25.12.1989, fot. Mariusz Forecki
Armenia, 06.12.1913, fot. Mariusz Forecki
Armenia, 07.12.2014, fot. Mariusz Forecki
Kornidzor, 25.12.1988, fot. Mariusz Forecki
Armenia, 08.12.1913, fot. Mariusz Forecki
Spotkałem się z burmistrzem miasta Kibarty – gdy usłyszał, że byłem w 1991 roku w parlamencie (w Wilnie), opowiedział mi, że on negocjował wówczas z żołnierzami rosyjskimi, którzy stali z czołgami i transporterami, czekając na rozkaz szturmu. Był wśród tych, którzy przekonywali, by jednak nie wjeżdżali.

Dziennikarska nie tylko w rozumieniu jakiegoś pierwszeństwa, newsa czy wścibstwa – u ciebie jest jeszcze etyczna motywacja.

Tak, właśnie o to chodziło. Przypomniała mi się ciekawostka: po powrocie do Polski w 1989 roku pojechałem do Świdnicy z wystawą swoich fotografii, na którą przyszło kilku radzieckich żołnierzy, ponieważ w Legnicy wciąż stacjonowało radzieckie wojsko. Okazało się, że jeden z nich rozpoznał swój dom, który był zburzony i podziękował, że mógł go zobaczyć, bo nie był w Armenii od 5 lat. Nie wiedział, że domu już nie ma, popłakał się, był niebywale wzruszony. Pomógł mi zrozumieć, jak działa fotografia: nie chodzi o sam obraz, chodzi też o to, co ona robi, co potrafi przekazać poza obrazem. Skończyło się tak, że gdy rok później wróciliśmy do Armenii, pojechaliśmy do tego człowieka, który już zdążył wrócić i był przeszczęśliwy, widząc nas. Muszę powiedzieć, że gościnność Ormian jest wspaniała, ale bywa męcząca. Jak cię wsadzą do samochodu o 10 rano, to cię wysadzają o 4 nad ranem następnego dnia, obwożą cię po znajomych, po rodzinie, która czeka na ciebie z zastawionym stołem. O 22 już nic nie kojarzysz, nie wiesz, gdzie jesteś, co się dzieje. Co ciekawe, tam był problem z benzyną. Ale gdy koledzy tego żołnierza dowiedzieli się, że przyjeżdżają ci, którzy pokazali mu jego dom, zaczęli przynosić w słoiku po pół litra, litr i mogliśmy jeździć. Kosmos jakiś! Wtedy widzisz, że to, co robisz, jest ważne. Fotografia jest w ogóle pretekstem do kontaktów, do poznawania.

Armenii po raz pierwszy otarłeś się też o wojnę, bo lata 1988-89 to był też czas nasilenia konfliktu między Azerami a Ormianami.

1989 roku pojechaliśmy do małej wsi przy granicy Armenii i Azerbejdżanu, w której Azerowie zamordowali dwóch wracających z Karabachu Ormian. Trafiliśmy tam 14 dni po pogrzebie, była stypa, kobiety szły na cmentarz, opłakiwały tych ludzi. Okazało się, że w tej wsi jest jeden transporter opancerzony, dwóch milicjantów i kilkunastu ludzi z tzw. oddziałów samoobrony, które Ormianie organizowali samodzielnie. Raz w tygodniu spod opery w Erywaniu był transport ochotników, którzy jechali na te przygraniczne wsie i bronili mieszkańców.

Wkrótce po Armenii było Wilno. W styczniu 1991 roku w ataku wojsk sowieckich na wieżę telewizyjną zginęło kilkanaście osób i była groźba szturmu na litewski parlament, w którym ty koczowałeś.

Tak, pracowałem już wtedy w „Poznaniaku”, bulwarówce należącej wówczas do Mariusza Świtalskiego. Podobała mi się ta praca, ponieważ dawała mnóstwo wolności – mieliśmy swobodę w doborze tematów i planowaniu wyjazdów. Jak usłyszeliśmy z Piotrem Grochmalskim, że zaczęły się zamieszki w Wilnie, stwierdziliśmy, że tam pojedziemy. Wtedy nie były już potrzebne paszporty do Rosji. Można było tam jechać pod warunkiem otrzymania pieczątki w paszporcie z literami „AB” w kwadracie. Dostawało się ją po złożeniu podania w urzędzie paszportowym. Można było jeździć po całym Związku Radzieckim, dla reportera to złote czasy. Było też bardzo tanio i było nas stać na takie wyprawy. Za połowę pensji mogliśmy zorganizować przeloty, zakwaterowanie w apartamencie z zepsutą telewizją i bez klimatyzacji, za to z ogrzewaną łazienką i karaluchami w sierpniu przy 35 stopniach. Wyjazd do Wilna był dla mnie istotny, bo moja rodzina pochodzi z Litwy, spod Kowna, z miejscowości graniczącej z Obwodem Kaliningradzkim. Fotografuję teraz ludzi stamtąd do projektu „Sąsiedzi, których nie mogę znaleźć” i spotkałem się z burmistrzem miasta Kibarty, który gdy usłyszał, że byłem w 1991 roku w parlamencie, opowiedział mi, że on negocjował wówczas z żołnierzami rosyjskimi, którzy stali z czołgami i transporterami, czekając na rozkaz szturmu. Był wśród tych, którzy przekonywali, by jednak nie wjeżdżali. To są niezwykłe chwile: uświadamiasz sobie, że mieszkałeś, spałeś z parlamentarzystami, z bojownikami w sali parlamentu, a ten człowiek, którego poznajesz po 30 latach, mówi, że to on spowodował, że żołnierze nie wjechali. W zasadzie gdziekolwiek bym nie pojechał, pojawia się ten kontekst społeczny, wychodzą tego rodzaju napięcia, to jest wszędzie obecne.

 

Matki rosyjskich żołnierzy szły z bojownikami przez ten pierścień otaczający pałac prezydencki, wchodziły do podziemi, żeby spotkać tych pojmanych chłopaków. Basajew mówił: „Bierz go, matko, do domu, przetrzep mu skórę, żeby już nie strzelał do ludzi”

Stałeś się świadkiem, ale też dokumentalistą upadku imperium.

Troszeczkę tak. Tak wyszło.

Na przełomie 1994 i 1995 roku podczas pierwszej wojny czeczeńskiej byłeś w Groznym w schronie Szamila Basajewa. W jaki sposób dostałeś się do Basajewa? Czytam czasem reporterów, którzy jeżdżą na Bliski Wschód i to wymaga chyba wielu lokalnych znajomości, przewodników, kogoś z układami w klanach.

To wszystko wynika z tego, że pracowałem i pracuję troszkę jak amator, czyli za bardzo się nie przygotowuję. Co będzie, to będzie. Z Basajewem było tak, że z Piotrem Grochmalskim stwierdziliśmy, że jedziemy do Groznego. Tak po prostu. Kupiliśmy bilety na pociąg z Poznania do Moskwy, samolot z Moskwy do stolicy Dagestanu i pomyśleliśmy, że jak będziemy tam, to już będzie blisko, 300 kilometrów, damy radę. Z Machaczkały dojechaliśmy do granicy z Czeczenią, do takiej wsi, gdzie był punkt pomagający uchodźcom z Czeczenii. Powiedzieliśmy tamtym ludziom, że chcemy dostać się do Groznego. Oni na to: „OK, macie pieniądze? To kosztuje 150 dolarów od osoby w dwie strony. Zawieziemy, przywieziemy”. Wytłumaczyliśmy, że nie o to nam chodzi: my chcemy pojechać i zostać. Zabraliśmy się więc lokalnym autobusem, który kursował do Groznego. Problemem było przejechanie przez punkty kontrolne Rosjan, ale jak jesteś od kilku dni w podróży, masz na sobie stare ciuchy i się nie myjesz, to jesteś podobny do tubylców. Śmierdzisz, jesteś zmęczony. Spojrzeli tylko i puścili. Dojechaliśmy do Groznego, poszliśmy do jakiejś stołówki, gdzie byli żołnierze i mówimy, że chcemy do bojowców, do oddziału. Zaprowadzili nas do takich budyneczków, gdzie mieszkali. Mieliśmy szczęście. Okazało się, że był tam też Basajew, ranny, troszeczkę nie kontaktował. W nocy przyjechał na inspekcję Dudajew i nagle po trzech dniach podróży zdajesz sobie sprawę, że jesteś w centrum najważniejszych wydarzeń, opisywanych na całym świecie. Tak to się zdarzyło, bez starania się, po amatorsku! Bez dokumentów, bez zgody. Dopiero po powrocie pojawiła się świadomość, że gdyby Rosjanie nas złapali, to uznaliby nas za szpiegów.

Byłeś z Basajewem w podziemiach pałacu prezydenckiego podczas bombardowania. Bałeś się? Towarzyszyła temu adrenalina czy dominował lęk?

Tak, boisz się. Jesteś miękki, nogi jak z waty, nie poruszasz się swobodnie. Czeczeńcy nas wspierali, gdy widzieli, że czujemy się niepewnie – gadali, opowiadali o sobie, pokazywali zdjęcia, żebyśmy się wyluzowali. Najtrudniej było, gdy sobie uświadomiliśmy, że nie wiadomo, czy wrócimy. Siedzieliśmy w podziemiach pałacu, który został zbombardowany przez Rosjan bombami do burzenia schronów. Taka bomba jest ciężka, przebija się przez stropy i wybucha. Siedzieliśmy w pomieszczeniu z sanitariuszką i akurat trafiło w narożnik. Zginęło kilkunastu Czeczeńców i wtedy zapadła decyzja o ewakuacji. Strasznie się bałem. To był styczeń: żeby wyjść i przejść, trzeba było owinąć się w coś białego, żeby nie było nas widać na śniegu. Owijaliśmy się w bandaże, prześcieradła. Czeczeńcy owijali też zwłoki. U mnie strach objawiał się tym, że chowałem i wyjmowałem co chwilę aparat. Chowasz go, ale stwierdzasz, że przecież trzeba jeszcze zdjęcie zrobić. Wyjmujesz, fotografujesz, mówisz: „Nie, to bez sensu, przecież nie wyjdziemy stąd” – i chowasz. I tak chyba z 20 razy. A ci Czeczeńcy jeszcze mówili: „Słuchaj, jak tu jesteś, to fotografuj, bo być może jesteś jedynym, który pokaże to, co nas spotkało”. Ta świadomość, ta dodatkowa odpowiedzialność, że musisz się wydostać, bo trzeba pokazać zdjęcia. Na szczęście udało się wyjść. Pamiętam tylko, że jak wchodziliśmy do pałacu, był cały, a gdy wychodziliśmy, zostały tylko zgliszcza.

Czy te zdjęcia trafiły gdzieś do serwisów?

Nie, one trafiły do „Poznaniaka”. To był czas, kiedy oddawaliśmy filmy do archiwum redakcji i one były opisywane. Pojawiły się w gazecie dwa odcinki. Po odejściu z gazety chciałem je odzyskać, część się udało, część została już wyrzucona, gdy likwidowano tytuł – nie zdążyłem. Mam mniej więcej połowę tych rzeczy.

Przecież to są zdjęcia, które powinny być pokazywane na całym świecie!

To jest kolejny problem świadomości fotografów: jakie znaczenie ma to, co zrobiłeś? Czy to jest istotne? Wiedziałem, że byłem w centrum światowych wydarzeń i mogę coś wyjątkowego opowiedzieć. Jednak moje doświadczenia z Czeczenii sprawiły, że doszedłem do wniosku, że niedobrze jest oceniać i ustawiać się po jakiejś stronie, bo wtedy coś tracisz, zamykasz się, mniej widzisz i rozumiesz. Taka sytuacja: spotykam się z Basajewem na śniadaniu, przyjeżdżają matki żołnierzy rosyjskich, bo on powiedział, że jak matki przyjadą po synów, to je zaprowadzi tam, gdzie ich przetrzymują i tych chłopaków im odda. Byłem świadkiem dwóch takich spotkań. Matka płacze, żołnierz jest zaniedbany – to wyciska łzy z oczu. Ty fotografujesz, światło jest kiepskie i wiesz, że na zdjęciu nie będzie pyłu, dźwięku, temperatury, emocji, tylko sam obraz. Uświadomiło mi to, że obraz jest ułomny w przekazie i jak trudno jest przekazać coś, co się wydarzyło.

Zginęło kilkunastu Czeczeńców i zapadła decyzja o ewakuacji. Strasznie się bałem. To był styczeń: żeby wyjść i przejść, trzeba było owinąć się w coś białego, żeby nie było nas widać na śniegu. Owijaliśmy się w bandaże, prześcieradła. Czeczeńcy owijali też zwłoki. U mnie strach objawiał się tym, że chowałem i wyjmowałem co chwilę aparat.

Młodzi Rosjanie rzeczywiście wracali do domu?

Tak. Jak my tam byliśmy, to w tym czasie było chyba z sześć, siedem matek. To był jedyny czas, kiedy można było się przedostać przez pierścień oblężenia. W nocy trzeba było przejść przez linie rosyjskie, bo Rosjanie wtedy bali się wychodzić i chowali się w czołgach. Matki szły z bojownikami przez ten pierścień otaczający pałac prezydencki, wchodziły do podziemi, żeby spotkać tych pojmanych chłopaków. Basajew mówił: „Bierz go, matko, do domu, przetrzep mu skórę, żeby już nie strzelał do ludzi”. Tu coś takiego, a za rok, dwa masz informacje o Biesłanie, o zamachach w Moskwie. Dlatego to przekonało mnie, żeby nie oceniać, bo nie jestem w stanie tego ocenić obiektywnie. Jak oceniasz, to się ustawiasz, jakbyś był kimś wyżej. Jasne, że nie ma fotografii obiektywnej. Zawsze jest to wycinek, fragment, przy fotografii jest jeszcze opis, który kształtuje odbiór, więc nie jest to do końca neutralne. Gdy nie jesteś w stanie opowiedzieć czegoś dogłębnie, bo nie zawsze się da, skupiasz się na historiach osobistych.

A kiedy pierwszy raz pojechałeś do Rosji?

Chyba w 1990 roku. W czasie puczu w Moskwie byłem w okręgu żydowskim. Przeczytałem w prasie, że Żydzi emigrują z Rosji do Izraela i wymyśliłem sobie, że warto tam pojechać i zobaczyć, co się dzieje. Pojechaliśmy znów z Piotrem Grochmalskim. Towarzyszyliśmy paru rodzinom, które emigrowały. Ostatnie dni, pakują się nad ranem, przejście do pociągu, wyjazd do Chabarowska, stamtąd samolotem do Moskwy i dalej gdzieś pociągiem. To było też bardzo ciekawe, bo zobaczyłem jak to jest, kiedy wyjeżdżasz z kraju, w którym się urodziłeś. Ta emigracja przeważnie była spowodowana przyczynami ekonomicznymi. Oni nie czuli się w pełni Żydami. Niby była to enklawa stworzona przez Stalina specjalnie dla nich, ale oni nie czuli się tam u siebie.

O Rosji czy krajach postsowieckich mówimy często z pewną wyższością i pogardą, “my z cywilizacji zachodniej”. Ty zaś opowiadasz o tamtej kulturze, o ludziach w innym tonie, mówisz: „Ja jestem stamtąd”.

Trochę jestem. To prawda, że dobrze się tam czuję, trochę wyglądam przyjaźnie: taka bezmyślna, tępa twarz [Mariusz patrzy kpiarsko – przyp. red.]. Nie lubię jeździć na Zachód, źle się tam czuję, a w Rosji, czy wcześniej w Związku Radzieckim, jakoś wiem, jak się poruszać, rozumiem, jak się tam funkcjonuje. Jak idę tam ulicą, proszą mnie o kasę na wódkę, na metro jak swojaka. W Rosji byłem w miejscach, które mnie zafascynowały, np. na festiwalu rockowym Naszestwije. To coś takiego jak nasz Woodstock. Ale tam też jest prezentacja militariów i nagle coś ci nie pasuje. Trwa impreza, wszyscy są przyjaźnie i pokojowo nastawieni, a jednocześnie można się zaciągnąć do wojska, obejrzeć pokaz broni, przymierzyć się do armaty, wejść do czołgu. Ja mam ten komfort, że mogę stamtąd wyjechać, opowiedzieć historię, jaką chcę, natomiast wiem, że dla Rosjan wyjazd jest bardzo trudny.

Fotografujesz współczesną Rosję, śledząc mechanizmy nowego totalitaryzmu, które korzystają z narzędzi marketingowych i PR-owych.

W Rosji rośnie kult wojny, jest to widoczne i dość proste do sfotografowania. Oni się tym szczycą. Byłem w Moskwie na obchodach Dnia Jedności Narodowej, czyli rocznicy wypędzenia Polaków z Kremla. Odbywała się ogromna manifestacja, były młodzieżówki proputinowskie, hasła typu „Krym nasz”, brutalny, rosyjski pop, słowa o narodzie, sile, prezydencie. Co ciekawe, to jest tak zrobione, że mimowolnie chwyta cię za serducho.

Mówiąc o Rosji nacjonalistycznie zmobilizowanej, trochę odchodzisz od historii prywatnej, ludzkiej, od intymniejszego spojrzenia.

Troszkę pewnie tak, ale to jednak dotyczy każdego człowieka, to jest po prostu wszechogarniający mechanizm. Wrócę do tego ichniego Woodstocku, festiwalu Naszestwije, o którym już wspominałem. Tam byli ludzie podobni do tych, którzy u nas przyjeżdżają na takie imprezy. Ale jednocześnie mogli sobie postrzelać, przymierzyć się do jakiegoś działa – to było bardzo popularne. Widać, że ludzie dobrze się w ten sposób bawią. Wielu z nich było w koszulkach z Putinem, niby troszkę w opozycji, ale jednak włączeni w ten kult. Jest taki aktor komediowy z Petersburga Igor Rastierjajew, który gra na akordeonie i śpiewa piosenki o Rosji, o drodze, o duszy, o wojnie, o żołnierzach, o zwycięstwie… Tak śpiewa, że odpadasz. Na festiwalu on sam jeden na wielkiej scenie, a pod nią mnóstwo ludzi, którzy znają słowa wszystkich piosenek. To było tak ciekawe, że pojechałem z nim w trasę, bo chciałem go zobaczyć podczas zwykłych koncertów. On śpiewa o zwyczajnych ludziach. W repertuarze ma np. utwór o kombajnistach. W tekście jest, że my nie jemy sushi, nie jesteśmy on-line, bo zasuwamy na kombajnach. I to działa, ludzi to chwyta. Jest szalenie popularny.

 

W Rosji byłem w miejscach, które mnie zafascynowały, np. na festiwalu rockowym Naszestwije. To coś takiego jak nasz Woodstock. Ale tam też jest prezentacja militarów i nagle coś ci nie pasuje. Trwa impreza, wszyscy są przyjaźnie i pokojowo nastawieni, a jednocześnie można się zaciągnąć do wojska, obejrzeć pokaz broni, przymierzyć się do armaty, wejść do czołgu.

Jak często jeździsz do Rosji?

Ostatni raz byłem w czerwcu 2019 roku, na wyścigach traktorów, po raz drugi. Uwielbiam to. Wyobraź sobie, że nagrodą dla zwycięzcy w wyścigu traktorów jest traktor. Nie jakaś wycieczka do Grecji, ale traktor. Zwycięzcami są zwykli chłopi rosyjscy, którzy przez 30 lat siedzą na traktorze i są najlepsi w swoim fachu. Gadałem z kimś, kto trzy razy z rzędu wygrał i okazuje się, że dzięki tym zawodom zbudował dom.

Ciągną cię marginesy życia społecznego w Rosji?

Tak, ale zgłębianie tego wymaga pieniędzy i czasu. To jest trudne. Wracając do tych wyścigów: one są dość niebezpieczne. Nie ma żadnych ograniczeń, proszą cię co najwyżej, żebyś nie wchodził na tor, gdy traktor przejeżdża. I w tym roku o mało co nas nie rozjechali. Traktor wypadł z trasy i musieliśmy uciekać. To wszystko funkcjonuje zupełnie inaczej niż w Polsce, ale brak takich ograniczeń i jasnych zasad pozwala ci na bycie bliżej, na złapanie porozumienia z innymi, przekonanie kogoś, kto podejmuje decyzję, co wolno, a czego nie. Wydaje mi się to wszystko takie bardziej ludzkie, normalne. Dzięki brakowi sztywnych reguł nie jesteś odcięty od najciekawszych rzeczy, do których dostęp mieliby tylko np. fotografowie z wielkich agencji. Mam wrażenie, że w Polsce, w Europie przestano wierzyć, że zadbasz o siebie, że jesteś na tyle roztropny, że nie wejdziesz pod motocykl.

Niby tak, ale z drugiej strony prawo, reguły, przynajmniej w teorii, dają jednak w miarę równe szanse, pozwalają ochronić słabszych, biedniejszych – nie jesteś skazany na łapówkę, żeby coś załatwić, nie jesteś zależny od samowolki urzędnika czy gangstera.

Masz rację, ale mówię o swoim wrażeniu, że w tak zwanym cywilizowanym świecie ludzie stracili ze sobą kontakt, przestali się dostrzegać.

Rozumiem fascynację Rosją, ale wiele rzeczy jest tam przerażających. Ty mówisz, że nie trzeba się jej bać.

Mówię jako fotograf – poruszam się wśród ludzi, więc jakbym się bał, to oni by to wyczuli i nic już bym nie zrobił. Musisz po prostu robić to, po co przyjechałeś. Jak się chowasz i jesteś niepewny, to nie wykonasz swojej pracy i jeszcze może się to źle skończyć. Uświadomił mi to wyjazd do Armenii – jak gdzieś jedziesz w jakimś celu, to rób, co masz robić. Świetnym ćwiczeniem dla początkujących jest pójście na squat Rozbrat na jakiś punkowy koncert. Przychodzisz tam w swoim ubraniu, ze swoim wyglądem, no i, kurde, nie pasujesz, jesteś obcy. I co tu zrobić? Rób to, po co przyszedłeś. Po prostu wyciągasz aparat, wchodzisz na scenę, na słup, robisz swoje, jest w porządku, nikt nie powie złego słowa.

Mariusz Forecki, Moskwa, 2014
Mariusz Forecki, Rosja, 2015
Mariusz Forecki, Rosja, 2015
Mariusz Forecki, Moskwa, 2014
Mariusz Forecki, Rosja, 2015
Mariusz Forecki, Moskwa, 2014
Mariusz Forecki, Rosja, 2015
Mariusz Forecki, Rosja, 2015
Mariusz Forecki, Rosja, 2015
Pierwszy gatunek fotografa to intelektualista i myśliciel, z kolei drugi zachowuje się trochę jak zwierzę, reaguje bardziej emocjonalnie. Ja uwielbiam ten drugi.

Czyli zwykle nie pytasz, czy możesz fotografować? To przecież buduje od razu pewną barierę.

Nie, raczej nie pytam. Czasem możesz zapytać wzrokiem czy uśmiechem, bez słów. Są dwa sposoby fotografowania. Pierwszy gatunek fotografa to intelektualista i myśliciel, z kolei drugi zachowuje się trochę jak zwierzę, reaguje bardziej emocjonalnie. Ja uwielbiam ten drugi, bo w moim przypadku przynosi lepsze efekty. Ten pierwszy wymyśla sobie kadr i cel: „Jadę fotografować biedę do Brazylii, zrobię zdjęcia łóżek tych ludzi – wyglądają biednie, wszystko się sypie”. Ustawia statyw, myśli: „Dostałem się do wspólnoty, fotografuję”. Ale obok w kuchni jest życie, matka karmi dziecko, ktoś przychodzi, ktoś umiera, ktoś się rodzi – i on tego często nie dostrzega. Za to sfotografował to łóżko – ma materiał o biedzie w Brazylii. Przesadzam, ale wiecie, o co chodzi. A fotograf, który nie myśli, nie przygotowuje się, nie wymyśla kadrów, po prostu jedzie, wydawałoby się, nieprzygotowany i reaguje na to, co go spotka, co zobaczy. Efekty są o wiele ciekawsze, bo myślenie włącza dopiero później, kiedy to układa, opisuje.

A czy pojawienie się Instagrama, Facebooka, mediów, w których publikuje się miliony zdjęć, zmieniło twoje myślenie o fotografii? Przecież obrazów jest już za dużo – nie myślisz, że wartość fotografii, jaką ty przez 30 lat uprawiałeś, się zdewaluowała?

Jest za dużo, ale mądry i wrażliwy odbiorca zorientuje się, że większość tych obrazów jest do siebie podobna. Mocniej działa coś, co jest szczere i wypływa z wcześniejszych życiowych doświadczeń. Mam wrażenie, że łatwiej jest w tej masie coś wyłapać, bo jak zrobisz coś ciekawego, to od razu wtedy się wyróżnia.

Masz jakichś mistrzów fotografii, od których uczyłeś się spojrzenia, podejścia?

Chyba nie. Może Mariusz Stachowiak, bo był pierwszym, który w ogóle mi pokazał, o co chodzi w takiej fotografii. Otworzył mi oczy i zacząłem czytać jego zdjęcia. Później jeszcze Witek Krassowski. Na początku mojej drogi dostęp do twórczości wielu światowych fotografów był trudny. To był świat bez internetu, zachodniej prasy, a na międzynarodową rozmowę telefoniczną trzeba było czekać, po wcześniejszym zamówieniu jej na centrali, kilkanaście godzin. Gdy zacząłem studiować w Czechach, w Opawie, tamtejsi wykładowcy wzmocnili we mnie to podejście, o którym mówiłem wcześniej. Są tam na tyle otwarci, że akceptują i „małpę”, i „intelektualistę”.

Czyli miałeś potrzebę nauczenia się fotografii.

Chyba nie tyle nauczenia się, co raczej potrzebę uwrażliwienia się, zrozumienia, co bym chciał robić, co jest ważne, potwierdzenia, o czym chcę opowiadać. Warsztat można opanować dość szybko, ale jednak wrażliwość, która jest potrzebna do fotografowania, jest najważniejsza.

I po to pojechałeś do Opawy?

Uświadomiłem sobie, że tutaj, w Poznaniu, ciągle poruszam się po takim przedgórzu. Widzisz, że tam jest coś na horyzoncie, a ty łazisz dookoła i ciągle spotykasz tych samych ludzi, którzy mówią: „Patrz, tam jest ta góra, ale nie właź tam, po co, tu jest fajnie. Tu sobie pójdziemy na piwko, pogadamy”. I nagle łapiesz się na tym, że czegoś ci brakuje, że takie życie nie jest drogą, którą chcesz iść. Studia na Uniwersytecie Śląskim w Opawie pozwoliły mi na wdrapanie się na taką górę. I okazało się, że na horyzoncie widać kolejne, jeszcze wyższe.

Mariuszem Foreckim rozmawialiśmy w Poznaniu w siedzibie PIX HOUSE w 2019 roku. Dziękujemy za udostępnienie zdjęć. Wszystkie fotografie objęte są prawem autorskim.
Zdjęcie wyróżniające artykuł wykonał Adrian Wykrota.