Szukanie dziury w całym

Jestem gościem, który zawsze szuka dziury w całym i za każdym razem dużo myśli: „Czy to dobrze, że ja gdzieś jadę? Czy ja komuś tym krzywdy nie robię?”.

Mirek Śmieiński to typ niespokojny, charakterny, choć równocześnie wrażliwy i pogodny. Na co dzień pracuje jako grafik i działa w fundacji Mili Ludzie. Kiedyś aktywnie uczestniczył w akcjach Amnesty International. Obecnie mieszka w starej kamienicy na Łazarzu, a jego uwagę pochłania wychowanie córki i klientów pobliskiej Żabki.

Rozmawialiśmy wcześniej trochę o globalnej polityce i mówiłeś, że nie pojechałeś do Birmy ze względu na panującą tam dyktaturę, a jednak odwiedziłeś dwukrotnie Wietnam i Indonezję, które też nie są wzorcem, jeśli chodzi o przestrzeganie praw człowieka.

Jestem gościem, który zawsze szuka dziury w całym i za każdym razem dużo myśli: „Czy to dobrze, że ja gdzieś jadę? Czy ja komuś tym krzywdy nie robię?”. Staram się zachowywać jak najmniej inwazyjnie, ale dla mnie są pewne prawdy uniwersalne, np. prawa człowieka, stosunek do kobiet, do śmiecenia itd. Rzeczywiście byłem dwukrotnie w Wietnamie, Kambodży, Indonezji i nie zawsze te wycieczki napawały optymizmem. Te kraje są fajne, bo mieszkańcy chcą, żebyś uczestniczył w ich życiu, sami cię w nie wciągają: zapraszają na wesela, stypy. Znając okrutną historię tych regionów, cały czas miałem w głowie myśl, że niszczą je politycy, oficerowie, biznesmeni. A równocześnie spotykaliśmy fantastycznych, otwartych zwykłych ludzi. Choć z pewnością, żeby nawiązać kontakt z nimi, warto też pokazać, że i ty się interesujesz ich krajem. Tym bardziej że tam się dzieją ciekawsze rzeczy niż u nas. Ważne, żeby uświadomić sobie, że jedziesz do Azji jako gość, a nie król. Życie wielu z tych ludzi nie jest usłane różami. Wozy z pełnymi drewnianymi kołami ciągnięte przez bawoły to nie obrazek z książki historycznej, tylko prawdziwe życie w XXI wieku. Co ciekawe, w takich opierających się czasowi miejscach można znaleźć Wi-Fi. W Tetebatu na wyspie Lombok nie było ani jednej lampy ulicznej, w całej wsi nie mogłem dostać papieru toaletowego (po prostu nie używają, podmywają się od razu w swoich mandi – quasi-łazienkach), ale nasz gospodarz miał internet bezprzewodowy.

10 lat temu jeździliśmy po Wietnamie, mając mapy, w dodatku w języku niemieckim, więc wszystkie nazwy wietnamskie były w języku Karola Marksa i było to bardzo zabawne. Dziś jest łatwiej.

Przygotowujesz się wcześniej do podróży czy po prostu nadstawiasz ucha, wytężasz uwagę na miejscu?

Zawsze jak gdzieś jadę, chcę wiedzieć coś na temat historii, polityki, bo to kluczowe w rozmowach z lokalsami. Jestem też typem, który nie lubi siedzieć w jednym miejscu. Przed 10 laty na Phú Quốc mieliśmy spędzić cztery dni na plaży i to już było dla mnie za dużo. Na mapie znalazłem więzienie, ktoś rekomendował je jako atrakcję, i tam pojechałem. Więzienie zbudowali Francuzi dla Wietnamczyków, potem je przejęli Amerykanie dla południowych Wietnamczyków. To był niezwykły kontrast: rajska wyspa, na którą przyjeżdżali amerykańscy i południowowietnamscy żołnierze, by wypocząć, a pośrodku niej katownia.

Szukasz nieoczywistych miejsc?

Uważam, że odwiedzając jakiś zakątek świata, trzeba zachować pewną równowagę w głowie i uważnie obserwować różne strony życia. Nie szukamy tylko relaksu, nie odwracamy głowy od brudnych zakątków, nie zatykamy uszu, słysząc straszne historie – one nas ciekawią w równym stopniu. W Kambodży odwiedziliśmy więzienie S-21 w Phnom Penh, założone przez Czerwonych Khmerów, przerażające. Jednak nie mając tego gdzieś w głowie, nie mając świadomości historii, nie poznajesz kraju. Tak samo jak obcokrajowiec nie zrozumie Polaków, nic nie wiedząc o naszej historii. Dlatego myślę, że w Polsce należy poznawać nie tylko zabytki czy wizytować kurorty, lecz także miejsca kaźni. Chodzi też o to, żeby mieć szacunek dla historii – cmentarza czy miejsca pamięci nie zalicza się do atrakcji turystycznej typu salon masażu. Rzesza zwiedzających w świątyniach Angkor Wat i ich zachowanie mnie przeraziły. Teraz już omijam takie punkty. Większość turystów nie ma świadomości, że takie miejsce wiąże się z historią, tradycją, wiarą tych, którzy ich oprowadzają, a już na pewno nie zaprzątają sobie głowy myślami, że powstało ono na krwi innych ludzi, niewolników. Biegają, chcą wejść w niedostępne miejsca, krzyczą!

W jaki sposób zwiedzaliście Angkor Wat?

Poznaliśmy fantastycznego człowieka, który przez trzy dni woził nas tuk-tukiem. On nas uwrażliwił na inwalidów sprzedających książki. Wytłumaczył, że to są ofiary wojny, próbują w ten sposób zarobić jakiś grosz na życie. Kupiliśmy parę książek o Kambodży z lat 90. Kraj cały czas jest rozminowywany, pamięć wojny jest tam silna. Wchodzisz do sklepiku przy muzeum i są tam koszulki do kupienia z tekstami „Uwaga, pole minowe”. To cały przemysł wokół „pól śmierci”. Wyraziłem opinię, że mnie to trochę gryzie, bo przecież rocznie kilkadziesiąt osób ginie na polach minowych. Na co padła odpowiedź miejscowego: „Ale to się sprzedaje”. I wypada spróbować to zrozumieć.

 

A jak wypadają współczesna Kambodża, Indonezja, Wietnam w porównaniu z tym, co widziałeś 10-12 lat temu?

Przede wszystkim dużo zmieniła technologia – 10 lat temu jeździło się, także po Europie, z kupionymi mapami, teczkami z wydrukowanymi różnymi informacjami z internetu, przewodnikami, a telefony były tylko do tego, aby się skontaktować czasami z domem, żeby matka się nie denerwowała. Poza tym wszystko polegało na bezpośrednim kontakcie z ludźmi. Nocleg, jedzenie, transport załatwiało się na miejscu – trzeba było dopytać o dwie-trzy miejscówki do spania i wybierało się jedną, która w tej cenie najlepiej wyglądała.

A obecnie?

10 lat później wróciliśmy do Indonezji z czteroletnim dzieckiem, więc nie szukaliśmy już pokoiku dwa metry na dwa bez okien, lecz troszkę większej przestrzeni. Jednak trzeba było taką znaleźć. Miałem dość zabawną sytuację. Podchodzę do chłopaka w małej wiosce i pytam go po angielsku (w Azji nawet na głębokiej prowincji możesz dogadać w podstawowym angielskim): „Przepraszam bardzo, a jak tutaj się przemieszczać? Jaki transport trzeba brać: taksówkę czy może jednak lokalnego busa?”. A on spojrzał mi prosto w oczy, potem na swój nowoczesny telefon, stuknął w niego i mówi: „A Ubera nie masz?”.

Też w Indonezji czasem korzystałem z Ubera i z Gojeka, lokalnego odpowiednika.

Oczywiście zacząłem go oczami przepraszać, podejrzewając, że wziął mnie za białego głupka, któremu wydaje się, że w kraju Trzeciego Świata nie korzystają z telefonu i nie potrafią wymyślić żadnego sensownego biznesu. Co gorsza, bezpośrednio po tym pytaniu zadałem drugie równie kretyńskie: czy ma jakąś mapę. I w tej samej chwili uświadomiłem sobie swoją głupotę. Na szczęście Indonezyjczycy są niezwykle mili, uprzejmi, otwarci i on bardzo grzecznie wytłumaczył, że może sprawdzić mapę w telefonie. I to była pierwsza różnica: 10 lat temu nie mieliśmy takich technologii, żeby ogarniać wszystko za pomocą telefonu, teraz to jest proste.

Na Bali nie ma transportu publicznego i rzeczywiście korzysta się z taksówek, ale w Wietnamie autobusy to jednak podstawa.

Tak, ale 10 lat temu jeździliśmy po Wietnamie, mając mapy, w dodatku w języku niemieckim, więc wszystkie nazwy wietnamskie były w języku Karola Marksa i było to bardzo zabawne. Dziś jest łatwiej. Czy to dobrze, czy to źle? No, różnie to bywa – czasami człowiek chce się zgubić, ale czasami jednak woli pójść z duchem czasu i zamiast wybierać pośród pięciu hostelików i tracić na to pół dnia, załatwia szybko sprawę przez booking.com. Czasem to śmiesznie wygląda, bo podjeżdżasz pod miejsce, wychodzi pani, a ty tłumaczysz: „Przepraszam, tylko zamówię”. No i faktycznie, zamawiasz nocleg metr przed hostelem, bo tak jest taniej niż bezpośrednio. A pani się nie złości, bo i tak zarabia. Po 10 latach do wioski pod Yogyakartą w Indonezji jechaliśmy więc uberem, nie autobusem, a nasz nocleg, choć za rozsądną cenę, był dość luksusowy.

Na Phú Quốc jest nawet olbrzymie wesołe miasteczko, obok szpitala, gdzie wietnamscy lekarze witają się z tobą po rosyjsku.

Gdzie byliście w Indonezji?

Z większych miast: Yogyakarta, Surabaja, Mataram, ale najczęściej małe wioski, oczywiście także wysepki, jak Nusa Penida i jej podobne. To olbrzymi kraj, kilka tysięcy wysp, a my byliśmy tylko na kilku z nich. 10 lat temu w wielu miejscach byliśmy tam jedyną białą parą. Bywało tak, że po paru dniach pobytu w jednej kwaterze gospodarze zaczęli nas traktować jak rodzinę i mieliśmy posiłki za darmo. Indonezyjczycy nie są wyrachowani – gdy ostatnim razem zgubiliśmy się i musieliśmy jeździć stopem, próbowaliśmy dawać pieniądze za podwiezienie nas, to odmawiali, czuli się niemal obrażeni. Chcieli pomóc z odruchu serca, a nie za kasę. Jednego dnia poprosiliśmy o pomoc dwóch chłopaków, którzy mieli dżipa i robią biznes, wożąc turystów po górkach. Prosiliśmy, aby nas zawieźli do jakiegoś miasteczka, żebyśmy mogli pojechać dalej. Zgodzili się z uśmiechem. To była największa przygoda dla Marysi, bo pędziliśmy otwartym dżipem przez bezdroża. Finalnie nie chcieli od nas kasy, zostaliśmy znajomymi na Facebooku, było to bardzo miłe. Nie wiem, jak jest w innych częściach, np. na Celebes, Sumatrze, gdzie islam jest bardziej konserwatywny, fundamentalny. Tam gdzie byliśmy, religia nie ingeruje aż tak w codzienne życie. Indonezyjski rząd próbuje narzucić pewną tradycję, ale społeczeństwo i tak myśli po swojemu i wierzy w swoje duchy.

Które miejsca wspominasz najlepiej?

Z miast Indonezji polecam Yogyakartę. Nie Dżakartę. Yogyakarta jest mniejsza, sympatyczna i odczujesz w niej prawdziwą, starą Indonezję, hipsterską – Indonezyjczycy też chcą być hipsterami, chociaż ze względów genetycznych trudno im zapuścić brodę (śmiech).

W Indonezji jest też silna scena metalowa i punkowa.

Tak, chyba najsilniejsza w tej części Azji. Jednak z Japonii wywodzą się najbardziej znane. To są wariaci. Gdzieś muszą odreagowywać.

Jak jechaliśmy z Yogyakarty, na przystanku widziałem punków jak w Jarocinie w 1986 roku. Leżeli na ławce – wyglądali na mocną, kozacką ekipę.

No właśnie. Scena graffiti jest też bardzo mocno rozbudowana.

Czy w Yogyakarcie też was nastolatki nieustannie prosiły o wspólne zdjęcia i o krótkie interview? Ja nie mogłem się opędzić od szkolnych wycieczek, pozowałem do zdjęć non stop – czułem się niemal jak Justin Timberlake.

Bardzo istotne jest to, co mówisz: szkolne wycieczki. To jest zarówno w Indonezji, jak i w Wietnamie – w muzeach, przy zabytkach można spotkać mnóstwo uczniów, studentów, którzy mają specjalne zadania ze szkół: pogadaj z turystą po angielsku. Azjaci chcą się uczyć, dlatego przegramy, Europa przegra, Europa jest stracona.

Poza tym, że w Hanoi i Ho Chi Minh powstają ekskluzywne sklepy i wieżowce, jakie jeszcze zmiany zauważyłeś w Wietnamie?

Lecąc tam 10 lat temu, byłem przekonany, że po przylocie zaraz wyskoczę i dostanę filiżankę pysznej kawy, bo czytałem, że Wietnam jest jednym z największych jej producentów na świecie. Jednak wtedy wypicie kawy w Wietnamie było, przynajmniej dla mnie, rzeczą prawie niemożliwą. Nie istniały kawiarnie, mogłeś dostać jedynie zupę pho na śniadanie, czaj i jeśli już udało ci się zamówić kawę, to jedynie po wietnamsku, bardzo gęstą, zaparzoną w siteczku metalowym. Dałem sobie spokój.

Ja ją lubię. Przywieźliśmy nawet takie sitka.

Też przywiozłem. Przez ostatnie 10 lat to się zrobił biznes. Kwitnie handel uliczny i dobrze, bo pieniądze nie idą tylko do najbogatszych, lecz także coś zarabiają zwykli Wietnamczycy. Jest jakiś rozwój. Jak się nie wtrącasz w politykę, nie piszesz na portalach społecznościowych, że trzeba więcej wolności słowa, to idzie jakoś żyć. Większość się na to godzi. Zatem powstają i te kafejki – masz kawę mrożoną, latte, espresso, wszystko, czego sobie życzysz. I tam nie piją tylko turyści, ale głównie Wietnamczycy – młodsi, starsi, wszyscy. Dotarła do nich rewolucja kawiarniana. Często to są zwykłe budy z plastikowymi krzesełkami – z kawą, podobne do bud z jedzeniem. Zawsze gotowe przyjąć klienta. Nawet jak jest ciasno, nikt cię nie przegoni –krzesełko dla skrzata od razu ląduje pod twoimi nogami.

Chyba nieco gorzej z dbałością o porządek?

Tak, niestety jest sporo śmieci. To są piękne, cudowne miejsca, ale przez 10 lat nic się nie zmieniło na plus, jeśli chodzi o dbałość o wspólną przestrzeń. Może już tak jest. Ludzie, jak się bogacą, to niszczą – taki wniosek można wysnuć z historii rozwoju kapitalistycznego. W dużej mierze polega to na rozgrabianiu biednej natury. W Wietnamie, Indonezji powszechnie korzysta się z plastikowych woreczków, miasta i prowincja są zawalone plastikiem, płynie to rzekami. Gdy podróżujesz Mekongiem, co chwilę łódź się zatrzymuje, bo trzeba ze śruby odkleić worek plastikowy. Tych śmieci jest pełno.

Tak, oni są bardzo witalni, ciekawi świata.

W Hanoi byliśmy w świątyni literatury, ale mają też muzea nauk. Ludzie odwiedzają je tłumnie, by dziękować naukowcom i nauczycielom. I bardzo chętnie wszystko turystom tłumaczą. Nas dorwały dzieciaki i opowiadały nam, co jest w tej świątyni literatury. Pokazały też jej rysunek na banknocie – chyba o nominale 100 tys. dongów. Na każdym banknocie w Wietnamie jest Ho Chi Minh jako ojciec narodu – choć prawdopodobnie jego idee nie do końca współgrają z tym, co partia robi teraz. Na odwrocie zwykle są propagandowe rysunki dokumentujące osiągnięcia techniczne – tamy, elektrownie. W ogóle w Wietnamie nadal widać sporo symboli komunizmu – sierpów, młotów, czerwonych gwiazd. To jednak dyktatura, gdzie opozycjoniści siedzą w więzieniach za pierdoły, ale z drugiej strony w dużych miastach jest coraz więcej ekskluzywnych sklepów.

Tam robi się model chiński – połączenia kapitalizmu z fasadą, nawet nie tyle komunistyczną, ile po prostu partyjną, i technokracją.

W 1989 roku Wietnamowi groził głód. Partia powiedziała wprost: zostawiacie nam rządzenie, my ogarniemy przemysł, złoża naturalne, będziemy się wymieniać z dużymi graczami, wy róbcie sobie swoje małe biznesy. I tak to trochę wygląda: tam wszyscy pracują po siedem dni w tygodniu. Jak są dzieci i wnuki, to pomogą, jak jesteś samotnym staruszkiem, to musisz coś robić, żeby przeżyć, np. coś sprzedawać.

No, ale przecież jest jakiś socjal w Wietnamie?

Niby jest, ale w rzeczywistości emeryturę dostają nieliczni. To samo ze służbą zdrowia – podstawowa jest bezpłatna, ale na hospitalizację trzeba zarobić. Nasza córka w Wietnamie poparzyła nogę podczas jazdy na skuterze, więc odwiedziliśmy kilka szpitali, aby zmieniać opatrunki. Różnie wyglądały, najlepszy był na wyspie Phú Quốc, tylko dlatego, że całkowicie stworzony pod turystów.

W delcie Mekongu nie ma już prawdziwych targów na wodzie, a wybrzeże Phú Quốc to jedna wielka budowa.

Najsmutniejszą sytuację widziałem właśnie na tej wyspie, którą Wietnamczycy rozbudowują. Byliśmy tam 10 lat temu, na plaży południowej, która jest mniej popularna. To piękna wyspa, ale już budowano tam szeroką drogę. Jechaliśmy tam na motorkach z plecakami między nogami, nie było innego transportu. W pięknej, małej wiosce nie było żadnych turystów poza nami – rozwalone bungalowy i szczury, jaszczurki, koty, psy i zabawni właściciele. Warunki bardzo spartańskie, ale było fantastycznie. Po 10 latach wróciliśmy w to samo miejsce. Już nie pojechaliśmy motorkami, bo ich nie można było wypożyczyć, tylko taksówką. Jechaliśmy czteropasmową, potężną drogą. Nie ma już tych wiosek, tylko jakieś handlowe budy po obu stronach, w których sprzedają nikomu niepotrzebne gadżety. Wszędzie naokoło śmieci. Las przetrzebiony. Naszego pięknego kempingu też nie było ani rozwalonych bungalowów, za to pojawiły się betonowe chatki. Nie są zrobione dla turystów z Zachodu, ale ewidentnie dla turystów ze Wschodu – trochę w stylu ośrodków w PRL lat 70. Za to ceny jak na „Batorym”. Po dwóch godzinach i po mojej kłótni z taksówkarzami, którzy chcieli mnie orżnąć, spakowaliśmy się i pojechaliśmy stamtąd. Dojechaliśmy do jakiegoś miejsca w środku wyspy, które było fajne, ale w całości wykupione i zorganizowane przez białych. Wiedzieli, że kręcąc biznes, muszą utrzymać porządek. Na Phú Quốc jest nawet olbrzymie wesołe miasteczko, obok szpitala, gdzie wietnamscy lekarze witają się z tobą po rosyjsku. Na wyspie! Przeogromne hotele, ciągnące się kilometrami płoty i wypłowiałe reklamy ośrodków, które tam powstaną. Wszystko tam jest wykupywane i niszczone.

Wietnam ma mało wysp i oni je rzeczywiście intensywnie eksploatują.

Ludzie chcą zarobić, nie mam prawa im tego odebrać, tylko sobie myślę już tak globalnie: czy człowiek za każdym razem musi przejść tę samą ścieżkę i zniszczyć, a potem gdy jest już za późno, walczyć o zachowanie oryginalnego pejzażu, fragmentu natury? Chciałbym za 20 lat pojechać i zobaczyć, że ludzie żyją tam z turystyki, ale ona nie ingeruje tak bardzo w środowisko. Jednak to czcze marzenie, bo ludzie, którzy mają pieniądze, wykupują i zmieniają te ziemie.

Szczególnie że rozwija się przemysł turystyczny w Chinach czy Korei Południowej.

Tak, w Wietnamie czy Kambodży jest wielu turystów z Korei Południowej i Chin. Niestety, oni lubią rozrywkę najgorszego typu. Płynęliśmy łódką odnogą Mekongu, powinniśmy byli być zadowoleni, ale z krzaków napierdzielała głośno muzyka, już nieważne, czy disco, czy techno. My staramy się unikać bezsensownych rozrywek, jak oglądanie wielorybów i delfinów – zrobiliśmy to tylko raz, przerwaliśmy w połowie, tłumacząc człowiekowi, który nas tam zabrał, że nie chcemy, bo to męczenie zwierząt i nie można tak robić. To nie jest oglądanie zwierząt naturalnie pływających, tylko uciekających przed jakimiś bandytami na dużych motorowych łodziach. Większość jednak takich atrakcji oczekuje. Mimo to Mekong nadal jest fajny, bo nie da się go zniszczyć. To są tak olbrzymie rozlewiska, że gdyby chcieli tam pobudować wielkie hotele, fabryki, musieliby go zakopać.

A jak się wam podobało na północy i w Hanoi?

Byliśmy tam na przełomie listopada i grudnia. Pogoda nam trochę dyktowała warunki. Tam też odczuwa się globalne ocieplenie, mieszkańcy narzekają na ogromne upały i powodzie. Z Hanoi pojechaliśmy do mniejszej miejscowości o nazwie Ninh Bình – fantastyczne miejsce bez przemysłu, są tam rzeczki, górki, można płynąć łódeczką, wziąć skuter, super. Niestety, sporo osób ginie tam rocznie na skutek powodzi. Z północy zmierzaliśmy na południe. Dojechaliśmy do Hội An, potem ponownie byliśmy w Cần Thỏ w delcie Mekongu. Tam popłynęliśmy na targ wodny. Było bardzo mało łodzi, bo powstała droga do Ho Chi Minh, której 10 lat temu nie było. Jedzie się nią do stolicy ledwie trzy godziny, podczas gdy wyprawa łodzią trwa dobę. Chcąc nie chcąc, samochodem jest taniej, szybciej, dlatego też targi wodne znikają. Szkoda, bo to część tradycji Wietnamu. Teraz są utrzymywane głównie pod turystów.