Wieloryby, góry i tango — Joanna Stankiewicz

JOANNA STANKIEWICZ
TekstŁukasz LubiatowskiZdjęciaMarcin Matuszak

Jej królestwo – Babiląd – swego czasu mieściło się na poznańskich Jeżycach: to tam Joanna Stankiewicz z przyjaciółkami organizowała różnorodne warsztaty i kursy dla dziewczynek, dziewczyn, kobiet. Dziś duch tego miejsca ożywa podczas Babiego Targu – bazaru z ciuchami organizowanego cyklicznie w kilku polskich miastach. Czuć go także w mieszkaniu Asi na Piątkowie, wypełnionego książkami (jest spora kolekcja literatury iberoamerykańskiej, trochę tytułów o ruchu feministycznym czy ekonomii kultury, opowiadania H.P. Lovecrafta), upstrzonego plakatami i wlepkami – śladami jej zawodowych i społecznych działań. Rozmawiamy, zajadając pyszne ciasto marchewkowe „homemade”, a zza kanapy przysłuchuje się nam czarny kot Anton. Joanna niedawno wróciła z Argentyny, słuchamy zatem o jej przygodach w kraju Borgesa i Messiego.

Dlaczego Argentyna?

Byłam tam już dwa razy. Po raz pierwszy 14 lat temu, wtedy trafiłam tam trochę przez przypadek: z moją przyjaciółką podróżowałyśmy głównie po Brazylii i ktoś nam powiedział, że w Argentynie jest fajnie i w miarę tanio. Byłyśmy wtedy dwudziestoletnimi dziewczynami, więc to były silne argumenty (śmiech). Do Buenos Aires wpłynęłyśmy na statku. Chciałyśmy spędzić tam trzy-cztery dni, a zostałyśmy dwa tygodnie. Wszystko nam się w tym mieście podobało. To było krótko po kryzysie i trudno było nie widzieć, jak Argentyńczycy mobilizowali się do wspólnotowych działań. Wtedy jeszcze nie w pełni to doceniałyśmy, bo nie byłyśmy zbyt świadome politycznie, jednak to się wyraźnie odczuwało. Zostało mi wspomnienie o kraju, który jest bardzo intensywny, w którym ludzie są razem i do którego chce się wrócić.

Tym razem jednak celem było nie Buenos Aires, lecz Patagonia.

Podczas pierwszych odwiedzin poznałyśmy ludzi z grupy grającej tango (Orquesta Tipica Fernandez Fierro), która później zrobiła dużą karierę w Argentynie. Dali nam wtedy film kręcony w Patagonii – bardzo zły, o równie złym tytule „La puta y la ballena”, czyli „Dziwka i wieloryb”. Zachwyciły nas w nim wieloryby, a oprócz tego zobaczyłyśmy bezkresną krainę i piękne pampy. Stwierdziłyśmy, że chcemy tam kiedyś pojechać. Przede wszystkim po to, żeby zobaczyć te wielkie ssaki. Zresztą to marzenie kiełkowało mi w głowie przez kilkanaście lat – jako dziecko i nastolatka chciałam być oceanografką. I na samym początku podróży, gdy tylko znalazłam się w Patagonii – na półwyspie Valdés – spełniłam swoje dziecięce marzenie i popłynęłam oglądać wieloryby. Dzięki temu mogłam dalej już w spokoju podróżować i pozbyć się myśli, że czegoś w życiu nie zrealizowałam.

Do zatoki Golfo Nuevo co roku na rozród przypływają walenie biskajskie i żyją tam matki z małymi wielorybkami, które są odchowywane przez kilka miesięcy.

Wiedziałaś, że na pewno przypłyną?

Gdy jedzie się w odpowiednim czasie, ma się gwarancję, że się je zobaczy. Były zatem wieloryby i wielka radość, a oprócz tego też inne zwierzęta, bo półwysep Valdés to mały skarbiec: żyją tam też pingwiny, pancerniki i gwanako. A także orki, lwy morskie i mary patagońskie. Bogactwo ogromne! I wcale nie musimy ich szukać czy wypatrywać. Oczywiście trzeba sprawdzić terminy: wieloryby są tam od września do końca listopada. Do zatoki Golfo Nuevo co roku na rozród przypływają walenie biskajskie i tam żyją matki z małymi wielorybkami, które są odchowywane przez kilka miesięcy. Żeby je spotkać, warto wykupić wycieczkę stateczkiem po zatoce. Nie znoszę takich zorganizowanych imprez, ale trudno samej wypłynąć w morze. Dziennie z półwyspu Valdés wyrusza kilkanaście łódek i jak już są na morzu, przy każdej pojawia się wielorybia mama ze swoim dziecięciem. Walenie są niezwykle ciekawe: zaczynają się bawić, podpływają do burty, przepływają pod łódkami. Co oczywiście robi niesamowite wrażenie, bo to ogromne zwierzęta. Jednocześnie jednak bardzo delikatne w stosunku do ludzi. Nazywają się biskajskie, choć w Zatoce Biskajskiej już ich nie ma, co można skojarzyć z dość krwawą historią ich spotkań z ludźmi. Mimo to zachowały swoją ciekawość i otwartość.

Spełniłaś dziecięce marzenie i mogłaś już ruszać we właściwą podróż?

Tak! (śmiech). Choć był jeszcze drugi punkt: Ushuaia, na samym południu. Po nim wiedziałam, że mogę już robić, co chcę, i szwendać się bez planu. W Patagonii jednak to nie jest do końca możliwe i po prostu trudno jest zmieniać plan. To region bardzo słabo zaludniony – żyją tam około dwie osoby na kilometr kwadratowy – i w zasadzie są tam tylko dwa główne trakty: jeden wzdłuż wybrzeża, drugi wzdłuż Andów, i po drodze tylko mniejsze szlaki, które łączą te dwa główne. Można więc albo jechać tą samą drogą co wszyscy, albo jechać zygzakiem. Zazwyczaj wybiera się trasę wzdłuż Andów, bo ta na wybrzeżu jest dość monotonna: z jednej strony ocean, z drugiej pampy, które ciągną się przez setki kilometrów. Choć oczywiście to także robi wrażenie, szczególnie na Europejczykach przyzwyczajonych, że co kilka kilometrów mijają kolejną wioskę. Tam jedzie się godzinami przez pustkowie, na którym są jedynie porozrzucane estancje. Większość wybiera jednak trasę wzdłuż gór.

A jak wspominasz pobyt w Ushuaia?

Chciałam tam pojechać, bo kojarzyła mi się z magicznym punktem na końcu świata. Dla mnie to jedno z ciekawszych miejsc w Argentynie, choć wiele osób było tym zdziwionych. To jest odizolowana miejscowość na skraju świata, na wyspie Ziemia Ognista, i jest w niej coś niezwykłego. Z jednej strony panuje tam klimat odkrywców i podróżników, bo stamtąd wyruszały wszystkie wyprawy na Antarktydę, z drugiej – o czym opowiadał mój gospodarz z couchsurfingu – to miasto zostało zbudowane na cierpieniu. Przez wiele lat było tam więzienie, w zasadzie niestrzeżone, bo i tak nikt nie mógł uciec z wyspy. Od XIX wieku istniała tam kolonia karna, gdzie przetrzymywano m.in. wielu anarchistów. Jednak najsmutniejsza historia wiąże się z zagładą tamtejszych Indian. W estancji Harberton, najstarszej na Ziemi Ognistej, powiedziano mi, że z tubylców żyje jeszcze tylko jedna kobieta. Nie ma już rdzennych mieszkańców – pozostały po nich wyłącznie muzea. A były przecież tam trzy różne plemiona, które zniknęły w ciągu kilkudziesięciu lat. Indianie umierali częściowo w wyniku chorób, które przywieźli Europejczycy, zabijali ich też osadnicy. Chodziło o własność – pojęcie, którym nie wszystkie kultury się posługują. Ushuaia to jednak także ciekawa historia ludzi przybywających na sam koniec świata, w klimat, który jest bardzo surowy i wymagający. Choć w Ushuaia całkiem dobrze się zarabia, nie wszyscy chcą tam mieszkać.

Peninsula Valdes, fot. Joanna Stankiewicz, 2017
Peninsula Valdes, fot. Joanna Stankiewicz, 2017
Peninsula Valdes, fot. Joanna Stankiewicz, 2017
Peninsula Valdes, fot. Joanna Stankiewicz, 2017
Peninsula Valdes, fot. Joanna Stankiewicz, 2017
Ziemia Ognista, fot. Joanna Stankiewicz, 2017
Ziemia Ognista, fot. Joanna Stankiewicz, 2017
Ziemia Ognista, fot. Joanna Stankiewicz, 2017
Ziemia Ognista, fot. Joanna Stankiewicz, 2017
Ziemia Ognista, fot. Joanna Stankiewicz, 2017
Ziemia Ognista, fot. Joanna Stankiewicz, 2017
Ziemia Ognista, fot. Joanna Stankiewicz, 2017
Ziemia Ognista, fot. Joanna Stankiewicz, 2017
Większość ziemi w Patagonii jest sprzedawana, przeważnie zagranicznym koncernom. W większości nie stanowi własności Argentyńczyków.

Czy przed wyjazdem planowałaś, gdzie się zatrzymasz?

Bardzo często podczas tej podróży korzystałam z couchsurfingu. Wylatując z Polski, miałam zaplanowane pierwsze dwa tygodnie, a więc te, które spędziłam na półwyspie Valdés (zabawiłam tam tydzień) i w Ushuaia, gdzie miałam zatrzymać się na cztery dni, ale zostałam na osiem. Później też podróżowałam według planu, nieznacznie go tylko zmieniając. Nie wybiegałam daleko myślami do przodu, bo jeśli gdzieś mi się podobało, to zostawałam dłużej, a jeśli niezbyt – to po prostu ruszałam dalej. Po wizycie w Ushuaia jechałam na północ drogą andyjską.

Wspinałaś się?

Uczę się wspinać, ale w Argentynie niestety nie miałam okazji wypróbować swoich umiejętności. Szkoda, tym bardziej że jest tam wiele pięknych miejsc wspinaczkowych Za to dużo chodziłam po górach. W argentyńskiej części Patagonii jest sporo miejscowych turystów, co bardzo mi się spodobało. Inaczej jest po chilijskiej stronie, w Parku Narodowym Torres del Paine. To piękne miejsce, ale w zasadzie nie ma tam lokalnych podróżników, bo ich na to nie stać. To jakby wyłączony z Chile obszar, na którym w ogóle nie słychać języka hiszpańskiego, wszyscy na szlaku mówią „hello”, bo przyjechali z Ameryki, Japonii, Europy. Torres del Paine jest najdroższym parkiem narodowym świata i nie ma w nim żadnych zniżek dla Chilijczyków. W Argentynie zaś wszędzie obowiązują dwie ceny: inna dla turystów zagranicznych, inna dla lokalnych. To może nas denerwować, ale jest też zrozumiałe, bo jednak miejscowi dokładają się w podatkach na utrzymanie parków narodowych. Dlatego Argentyńczycy mogą sobie pozwolić na podróże.

Dlatego wróciłaś z Chile na argentyńską stronę?

W Torres del Paine nie do końca mi się podobało. Planowałam przejść piękną pięciodniową trasę, ale i cena, i atmosfera mi nie odpowiadały, więc pojechałam dalej, przez El Calafate do El Chaltén – po argentyńskiej stronie, całkiem blisko. To cudowne małe miasteczko, trochę hippisowskie, które nigdy się nie rozrośnie, bo jest w środku parku narodowego. Znajduje się tam kilka małych hotelików, pensjonatów, pól kempingowych, a na szlaku panuje świetny klimat i spotyka się wielu Argentyńczyków, którzy, jak to w górach, witają się z każdym i są bardzo chętni do rozmowy. No i jest tam przepiękna góra Cerro Torre, na którą można się wspinać, choć to jedna z najtrudniejszych skał, znana z filmu „Krzyk kamienia” Wernera Herzoga. To właśnie z jej powodu chciałam odwiedzić El Chaltén. Później pojechałam do Bariloche, które mnie zaskoczyło, bo powiedziano mi, że to „argentyńskie Zakopane”, turystyczne miejsce dla zamożniejszych ludzi, a było tam bardzo miło i całkiem swojsko. Zaraz obok jest Villa La Angostura. Swoją posiadłość ma tam obecny prezydent Mauricio Macri, którego w Argentynie nie darzą sympatią, przynajmniej ci, z którymi rozmawiałam. No, ale nie rozmawiałam z bogatymi właścicielami ziemskimi, którzy go popierają (śmiech). To bardzo luksusowe miejsce. Bariloche też jest drogie, ale jest tam jednak fajny górski klimat. Choć miasto ma też trudną historię, bo to tam skryli się naziści po II wojnie światowej.

Argentyńczycy dużo rozmawiają o polityce?

O, bardzo! Szczególnie po tym, jak w 2015 roku wygrał Macri. Kryzys z początku wieku roku przeorał kraj, ale na jakiś czas dał Argentyńczykom poczucie, że we wspólnocie drzemie siła i poradzą sobie, jeśli będą solidarni – tak właśnie mówili mi ludzie po drodze. Przez wiele lat Argentyną rządzili Kirschnerowie, czyli peroniści, z lewicowego skrzydła, więc Macri u władzy to jest ogromna zmiana. Wielu Argentyńczyków mówi, że przypomina on prezydenta Carlosa Saúla Menema, który doprowadził do kryzysu w 2001 roku, i boją się, że ta historia się powtórzy. Mówią o obcinaniu pieniędzy na pomoc społeczną, zamykaniu centrów kultury, obniżce pensji dla nauczycieli – o tym, co się zwykle dzieje, gdy przychodzi neoliberalna władza, wspierająca wielki biznes. Podczas mojego pobytu głośna była sprawa Santiago Maldonado – aktywisty, który został „zniknięty” jak niegdyś w czasach junty. To jeszcze nierozwiązana sprawa, ale wszyscy mówili, że prawdopodobnie zamordowała go żandarmeria. Zatrzymano go po manifestacji w obronie praw Indian Mapuche, którzy walczą o swoje prawo do ziem w Patagonii. Zaraz po tym jak przyjechałam do Argentyny, znaleziono jego ciało w rzece Chubut.

Patagonia to rzeczywiście głównie wielkie latyfundia?

Tak, większość ziemi w Patagonii jest sprzedawana, przeważnie zagranicznym koncernom. W większości nie stanowi własności Argentyńczyków. Ogromną część Patagonii posiada rodzina Benettonów, sporym kawałkiem zarządza Brytyjczyk Joe Lewis, do którego należy np. fragment rezerwatu przyrody w pobliżu El Bolson i który ostatnio zagrodził przejście do jednego z jezior. Gdy podróżuje się przez pustkowia Patagonii, przez pampę, wzdłuż drogi widać wszędzie płoty, bo to prywatna własność.

Bariloche, fot. Joanna Stankiewicz, 2017
Mendoza, fot. Joanna Stankiewicz, 2017
Mendoza, fot. Joanna Stankiewicz, 2017
Mendoza, fot. Joanna Stankiewicz, 2017
Mendoza, fot. Joanna Stankiewicz, 2017
Mendoza, fot. Joanna Stankiewicz, 2017
Bariloche El Bolson, fot. Joanna Stankiewicz, 2017
O piłce rozmawiają wszyscy, a nazwisko „Robert Lewandowski” otwiera wiele drzwi.

A piłka nożna też wywołuje takie emocje?

O tak! O piłce rozmawiają wszyscy, a nazwisko „Robert Lewandowski” otwiera wiele drzwi. Gdy byłam w Ameryce Południowej kilkanaście lat temu, mówiłam „Juan Pablo Segundo”, a teraz wystarczyło „Lewandowski” i wszyscy wiedzieli, skąd jestem. Nie byłam świadoma, że jest taką gwiazdą. Co ciekawe, im bardziej na północ, tym większym respektem cieszą się polscy himalaiści. W pewnym momencie pojechałam do Mendozy napić się dobrego wina i zobaczyć Aconcanguę. Na ten szczyt często wspinają się wyczynowcy, gdy aklimatyzują się przed swoim wyjazdem w Himalaje, dlatego nasi wspinacze są tam bardzo znani i pomaga tam nazwisko „Kukuczka“. Informacja „jestem z Polski” była przyjmowana bardzo entuzjastycznie i spotkałam się z wieloma opiniami, że jesteśmy silnym narodem. Argentyńczycy mają dużą wiedzę o naszym himalaizmie i sukcesach.

Wino w Mendozie rzeczywiście jest takie dobre?

Pyszne! Szczególnie malbec! W okolicach miasta jest specjalny szlak winny: wyjeżdża się tramwajem z Mendozy do pobliskiego Maipú, gdzie znajdują się winnice. Wszyscy radzą, by na miejscu wypożyczyć rower i objechać je w ten sposób, ale dla mnie to niewyobrażalne, bo jednak po drodze się degustuje. Stwierdziłam, że pójdę piechotą, i dobrze zrobiłam, bo trafiłam do ledwie dwóch winiarni, a wracałam w stanie uniesienia (śmiech).

Mała rekompensata za to, że nie jadłaś steków.

Jestem wegetarianką i rzeczywiście specjały kuchni argentyńskiej mnie ominęły, bo jest bardzo mięsna. Asado, grillowane mięso, jest daniem narodowym. A w zasadzie to cały rytuał: w każdym domu jest miejsce, gdzie można grillować, w garażu albo na zewnątrz. Robi się to na specjalnym ruszcie albo palenisku zbudowanym z cegieł. Co ciekawe, na Ziemi Ognistej jest bardzo mało drewna na opał i wszyscy z Ushuaia, gdziekolwiek pojadą, gdy widzą choćby deskę, patrzą na nią jak na paliwo pod ulubione danie (śmiech). Pewnego razu pojechaliśmy na piknik i nagle wszyscy zaczęli podekscytowani krzyczeć: „Tu jest paleta!”. Zaraz potem wszystko porąbali, schowali do samochodu i wieczorem było asado. Kultura Argentyny jest kulturą wspólnoty i asado jest tego przejawem, bo jednak nikt sobie sam nie rozpali grilla, żeby przygotować kawałek mięsa. To wynika z potrzeby bycia razem. Chodzi o to, żeby zaprosić rodzinę, przyjaciół, posiedzieć, pić wino. Żeby to trwało i trwało.

Ile czasu spędziłaś w Mendozie?

W regionie byłam dwa tygodnie, choć w samym mieście krótko, bo szybko uciekłam w góry: pojechałam pod Aconcanguę i kilka miejsc w okolicy, m.in. do Uspallaty, gdzie kręcono „Siedem lat w Tybecie” z Bradem Pittem. W przeciwieństwie do Patagonii, gdzie trzeba przejechać 1000 km z jednego miejsca do drugiego, w odległości kilkudziesięciu kilometrów od Mendozy jest masa ciekawych punktów. W samym mieście, które jest ładne, byłam zatem tylko trzy dni. Przez couchsurfing trafiłam do człowieka, który bardzo lubił Polaków i oznajmił, że jego dom jest moim domem i mogę robić, co chcę. Byłam więc couchsurfingowcem-duchem, po prostu zostawiałam w mieście bagaże, brałam namiot i jechałam w góry.

Stamtąd ruszyłaś na północ?

Północy w ogóle nie udało mi się zobaczyć, więc na przyszłość zostały mi jeszcze do odwiedzenia regiony Salta i Jujuy, najbardziej indiańskie – przy granicy z Paragwajem i Boliwią. Tam rdzenni mieszkańcy i ich kultura są silniej obecne. Z Mendozy to jednak kolejne prawie dwa tysiące kilometrów. Dlatego wróciłam do Buenos Aires, a tam było tango…

Poszłaś do szkoły tanga?

Nie, nie. Na szlaku poznałam Daniela, który pochodzi z Buenos Aires, ale parę lat mieszkał w Nowym Jorku i tam prowadził milongę, czyli imprezę, na której tańczy się tango. Daniel doskonale zna całe środowisko tancerzy w stolicy, więc zabierał mnie co wieczór w inne miejsce. Na przykład do La Catedral – to całkiem znane, dość hippisowskie miejsce z tangiem.

Hippisowskie z tangiem?

Wspaniałe połączenie, prawda? Byłam też w Zona Tango – prywatnym mieszkaniu w kamienicy przerobionym na miejsce do tanga. W kuchni pieką i sprzedają ciasto prosto z piekarnika, na tarasie się siedzi, pali papierosy i rozmawia, a w salonach tańczy. Żeby tam trafić, trzeba znać adres i nacisnąć odpowiedni numer na domofonie. Dopiero wtedy można wejść do środka. A w święta, bo trafiłam tam na Boże Narodzenie, poszliśmy do Luna Llena: to z kolei hostel prowadzony przez Niemkę Ricardę, która przyjechała do Argentyny 20 lat temu, zakochała się i już została. Dość znane miejsce wśród ludzi tańczących w Buenos.

To miejsca, w których bywają Argentyńczycy, czy też wszystko tam jest na pokaz dla turystów?

Te miejsca, w których ja byłam, na pewno nie były dla turystów, lecz dla ludzi, którzy chcą i umieją tańczyć. Trudno się tam dostać, gdy się nie tańczy. Nie jest się wtedy specjalnie mile widzianym. Tango to jednak nie tylko Buenos Aires. Na pierwszej milondze byłam w Ushuaia. W każdą niedzielę o godz. 22 albo i o 24 – Argentyńczycy żyją późną porą – ludzie po prostu się spotykają, by potańczyć tango. Z tymi spotkaniami jest podobnie jak z asado – wynikają one z potrzeby pobycia z ludźmi, bo poza tańcem chodzi także o to, żeby po prostu być razem, to świetna okazja, żeby kogoś poznać. W Buenos Aires byłam m.in. na milondze w parku Barrancas w dzielnicy Belgrano. To park, czyli miejsce publiczne, a więc można trochę się poprzyglądać. Poznałam tam Brazylijkę, która czuła się samotna w Buenos Aires, więc zaczęła tańczyć tango i przychodzi do tego parku regularnie po to, żeby spotkać ciekawych ludzi.

To mężczyzna prowadzi, a kobieta musi się podporządkować. Jednak oryginalnie tango tańczyło dwóch mężczyzn...

Tango jest równościowe?

Nie wiem (śmiech). To jednak mężczyzna prowadzi, a kobieta musi się podporządkować. Jednak oryginalnie tango tańczyło dwóch mężczyzn, więc trudno to rozpatrywać w takich kategoriach. Na pewno jest bardzo intymne i zbliżające. Milonga ma kilka zasad. Zazwyczaj w jednym secie (tanda) lecą trzy-cztery utwory, które tańczy się z jedną, tą samą osobą. Potem jest przerwa (cortina), która trwa kilka minut i podczas której leci zupełnie inna muzyka, np. jakiś dynamiczny taniec latynoamerykański, który ma wybudzić z tanga. I to jest moment, żeby znaleźć kolejnego partnera albo partnerkę. I to, co w tangu też jest fajne: nie ma zwyczaju proszenia do tańca. To bywa przecież krępujące dla obu stron, bo czasami trzeba odmówić albo można zostać odrzuconym. A chodzi o to, żeby nikt nie czuł się skrępowany. Obowiązuje zatem cabeceo, pewien zbiór niewerbalnych reguł: ludzie po prostu porozumiewają się wzrokiem, a w razie czego mogą udawać, że nie widzą zaproszenia (śmiech). Istnieje zasada, żeby przetańczyć w parze całą tandę, ale gdy jest bardzo źle, można się po jej zakończeniu wykręcić od tańca. Wystarczy powiedzieć: „Ale mnie bolą nogi”, „Uwierają mnie szpilki”, „Rozbolał mnie kręgosłup i muszę usiąść”. Ważne, żeby zrobić to możliwie grzecznie, nie przynosząc nikomu wstydu. Gdy chciałam obserwować, a nie tańczyć, po prostu nikomu nie patrzyłam w oczy, wzrokiem wodziłam raczej na poziomie korpusów i nóg, żeby mnie nikt nie poprosił (śmiech). Bo skoro stałam na gloriecie, to jednak powinnam tańczyć.

Umiesz tańczyć tango?

Dopiero po powrocie zaczęłam się uczyć. Następnym razem nie będę się bała i odważę się patrzeć w twarze tancerzy. Tango w Argentynie jest jednak inne niż nasze wyobrażenie. My je kojarzymy ze skomplikowanymi choreografiami, które powstały na potrzeby spektakli, pokazów tanecznych, konkursów tańca towarzyskiego. Tak naprawdę tango jest spokojniejsze, nie ma tam w ogóle szalonych figur. Rozczulają mnie starsi ludzie, którzy tańczą tango – wtedy widać, że to bardzo intymny taniec, delikatny i prosty, którym można wyrazić głębokie uczucia.

Babi Targ, Poznań 2018
Babi Targ, Poznań 2018

Z Joanną Stankiewicz rozmawialiśmy w Poznaniu w 2018 roku.