Wyjść w step i ruszyć przed siebie — Maciej Zakrzewski

MACIEJ ZAKRZEWSKI
TekstŁukasz LubiatowskiZdjęciaMarcin Matuszak

Pomysł na podróż do Kirgistanu pojawił się niemal z dnia na  dzień: po prostu znajomy szukał kompana na wycieczkę w góry i gorąco namawiał, więc stwierdziłem: „Jedźmy” – wspomina Maciej Zakrzewski. Niedługo potem kupiliśmy bilety i miesiąc później – w połowie sierpnia ubiegłego roku – ruszyliśmy w drogę.

W mieszkaniu Macieja Zakrzewskiego – fotografa i muzyka związanego z poznańską Akademią Sztuk Scenicznych – pachnie dobrą kawą i kadzidełkiem. W niewielkim pokoju zwracają uwagę egzotyczne instrumenty, które Maciej przywiózł z różnych stron świata – Iranu, Chile czy Indii. Przy łóżku stoi też komuz, strunowy instrument rodem z Kirgistanu. To właśnie o podróży do Azji Środkowej rozmawiamy, sącząc pyszny koniak kupiony na targu w Biszkeku.

Jako nastolatek czytałem „Kirgiz schodzi z konia” Kapuścińskiego i marzyłem, by kiedyś zobaczyć kirgiskie stepy i góry. Czy to książka Kapuścińskiego podsunęła pomysł na tę wyprawę?

Oczywiście czytałem reportaż Kapuścińskiego, ale to było bardzo dawno temu i nie planowałem wówczas wycieczki w tamtym kierunku. Pomysł na podróż do Kirgistanu pojawił się niemal z dnia na dzień: po prostu znajomy szukał kompana na wycieczkę w góry i gorąco namawiał, więc stwierdziłem: „Jedźmy”. Niedługo potem kupiliśmy bilety i miesiąc później – w połowie sierpnia ubiegłego roku – ruszyliśmy w drogę. Cała wyprawa trwała trzy i pół tygodnia.

Lecieliście do Biszkeku przez Moskwę?

Nie. Szukaliśmy najtańszej trasy, dlatego polecieliśmy do Ałmaty, do Kazachstanu, stamtąd pojechaliśmy marszrutką do granicy, którą przeszliśmy pieszo, i dalej do Biszkeku. Od Ałmaty do stolicy Kirgistanu jest niewiele ponad 200 km.

Jak wygląda granica kazachsko-kirgiska?

Jak wszystkie granice na postsowieckim wschodzie. Trochę podobnie wyglądała granica polsko-ukraińska na początku lat 90. To szeroki pas ciągnący się przez paręset kilometrów: kierowcy przed granicą wyrzucają pasażerów i każą im się przeprawiać indywidualnie, pieszo, zatem tłum ludzi przechodzi przez kolejne bramki i zasieki.

Przygotowywałeś się do tej podróży, czytałeś, sprawdzałeś mapy?

Tym razem wyjątkowo nie. Nie było czasu, poza tym nastawialiśmy się na wyprawę górską. Wiedziałem oczywiście, dokąd jadę, jaką wyglądała historia kraju przez ostatnie stulecie, jakie są szczyty. Miałem w głowie Pik Lenina (7134 m n.p.m.) na granicy z Tadżykistanem – trochę wymarzony, ale nie liczyliśmy na to, że go zdobędziemy. Po prostu myśleliśmy, żeby choć trochę się do niego zbliżyć i zobaczyć, jak majaczy w oddali. Nie jesteśmy alpinistami ani górołazami, ale amatorami gór, więc mieliśmy tylko raki, trochę jedzenia, kompas.

Najwyżej udało się nam wejść na Uczitiela, a więc Nauczyciela, który ma trochę powyżej 4500 metrów.

Gdzie wspięliście się najwyżej?

Najwyżej udało się nam wejść na Uczitiela, a więc Nauczyciela, który ma trochę powyżej 4500 metrów. Wysoko, ale to łagodny szczyt, szkoleniowy. Można go zdobyć z bazy wypadowej w parku krajobrazowym Ała Arcza, który znajduje się niewiele ponad 40 km od Biszkeku. Spędziliśmy tam kilka dni w górach. Spaliśmy pod namiotem na terenie parku. Baza znajdowała się na wysokości około 3000 metrów, więc te 1500 metrów w górę nie wydaje się jakimś wielkim wyczynem. Góry w Kirgistanie są rzeczywiście przepiękne, wysokie, a do tego jest tam nieporównywalnie taniej niż w Alpach. I nie ma tłumów ludzi.

Są schroniska? Można jechać bez namiotu?

W dużych bazach można wynająć większy lub mniejszy namiot w zależności od potrzeb. Tak było np. w bazie zero pod Pikiem Lenina, do której się wybraliśmy. Można tam też wykupić wyprawę na sam szczyt. Wówczas przewodnicy zapewniają sprzęt i dbają o ciebie. Trwa to około trzech tygodni łącznie z aklimatyzacją. Ponoć jest na tyle łagodnie, że niemal każdy jest w stanie ten szczyt zdobyć. W Ała Arcza też są bazy wypadowe.

Zakupy na wyprawy robiliście w lokalnych marketach?

Klasyczne liofilizaty mieliśmy z sobą. Na takie wyprawy są najwygodniejsze, bo są lekkie. Resztę kupiliśmy na targowiskach. Gdy jadę na Wschód, lubuję się w takich zakupach, to dla mnie ogromna frajda i przyjemność. Mając do wyboru market albo targ, zawsze wybieram tę drugą opcję. W Biszkeku targi dobrze funkcjonują.

Czy Kirgistan bardzo różni się od naszego świata? Miałeś poczucie, że poznajesz egzotyczną kulturę, bardzo odmienną od zachodniej?

Tam są dwa światy. Z jednej strony smutne postsowieckie, szare, zniszczone miasto. Drugi to Biszkek – lokalna metropolia, która próbuje się „uzachodnić”, np. otwierają się tam nocne kluby. Byliśmy ciekawi, jak wygląda to nocne życie stolicy, i postanowiliśmy poszukać zachodnich rozrywek. Trafiliśmy do knajpy Coyote Ugly, to podobno filia dużej sieciówki ze Stanów, w klimacie „Od zmierzchu do świtu”: trochę na odludziu, jaskrawo oświetlona neonami, nieco kowbojska, do tego na barach tańczą tam skąpo ubrane dziewczyny. Ale to było smutne miejsce – puste. Oprócz nas przy barze siedziały może dwie osoby – ten lokal to nieudana próba przerzucenia zachodniego wzoru w tamtejszą kulturę.

Nie spotkaliście się z postsowiecką gangsterką?

Gangsterki nie widzieliśmy. Był za to jeszcze jeden lokal, który nazywał się Metro i był rzeczywiście postradziecki. Grały tam kapele na żywo, które prezentowały wyłącznie dawne szlagiery z czasów ZSRR, najczęściej piosenki zespołu Kino.

Nie kłóci się to z islamem, który w Kirgistanie jest religią dominującą?

W Biszkeku nie widać, że to kraj muzułmański. Kultura islamu jest bardziej zauważalna na południu. Spotkaliśmy się z nią, gdy pojechaliśmy w stronę Dżalalabadu, przy granicy z Uzbekistanem. To była ciekawa wyprawa: szukając transportu, zdecydowaliśmy się na jedną z najtańszych opcji, czyli wykupiliśmy miejsca w ciężarówce. Można tam też polecieć samolotem albo jechać autobusem, ale najtaniej jest właśnie znaleźć jedną z ciężarówek, które regularnie jeżdżą z towarem między targowiskami na trasie północ – południe.

dav
Nam przypadło niby-dobre miejsce, bo na łóżku. Kierowca zachwalał poduszki i kołdrę, tyle że pościel wyglądała, jakby ostatnim razem zmieniano ją kilka lat temu. Przed nami spało w niej pewnie kilkadziesiąt osób.

I to miejsce jest w kabinie czy gdzieś na pace?

Zabierają ludzi do kabiny, bo paka jest przeładowana – łącznie z dachem. Do kabiny, w której standardowo są trzy miejsca, muszą wcisnąć się wszyscy podróżujący. My jechaliśmy w dziewięcioro.

Jechaliście ziłem?

Podróżowaliśmy starym, 40-letnim mercedesem. Trzy osoby jechały z przodu: na siedzeniach koło kierowcy, kolejne trzy: na górze, na łóżku kierowcy, w pozycji leżącej, i jeszcze pod łóżkiem. A za siedzeniami, w – jak to nazwałem – trumnoskrzyni było miejsce dla kolejnych trzech osób. Podróż w takich warunkach trwała około 16-17 godzin! Nam przypadło niby-dobre miejsce, bo na łóżku. Kierow­­­­ca zachwalał poduszki i kołdrę, tyle że pościel wyglądała, jakby ostatnim razem zmieniano ją kilka lat temu. Przed nami spało w niej pewnie kilkadziesiąt osób, więc to było nie do końca komfortowe. Sama trasa też jest ciężka, bo szlak wiedzie przez strome góry, warunki na drodze są trudne – serpentyny, dziury w nawierzchni. Do tego samochody są w kiepskim stanie i jeżdżą przeładowane. Cały czas się zastanawialiśmy, czy dojedziemy. Kierowca nas uspokajał, że jeździ tą trasą codziennie od 25 lat i zna na pamięć każdy kamień i wybój. To był starszy, krzepki człowiek, na drodze był bardzo pewny siebie.

A jak się porozumiewaliście?

Po rosyjsku. Znam ten język tylko na podstawowym poziomie, ale mój kompan mówi bardzo dobrze. Rosyjski bardzo pomaga w Kirgistanie i często ratuje sytuację. Za nieznajomość języka płaci się gotówką (śmiech). To proste, materialne przełożenie. Jeśli nie mówisz po rosyjsku, za wszystko zapłacisz kilkakrotnie więcej – za noclegi, przejazdy, na targowisku.

Jak znaleźliście kierowcę?

Trzeba po prostu iść na główne targowisko, gdzie parkują ciężarówki. Podchodzi się do kierowcy, pyta, czy jedzie w danym kierunku, za ile i czy ma wolne miejsca. Dostaliśmy informację, że wyjeżdżamy za 30 minut, potem kolejną: za półtorej godziny, a finalnie czekaliśmy kilka godzin i pojechaliśmy z innym kierowcą, niż było ustalone. Okazało się, że „nasz” musi zostać tego dnia w mieście i „sprzedał nas” z towarem i innymi pasażerami swojemu koledze. Musieliśmy przesiąść się do drugiej ciężarówki. Byliśmy niejako częścią cargo, które się samo załaduje, rozładuje i jeszcze za siebie zapłaci (śmiech).

Udało się jednak szczęśliwie dojechać.

Tak, choć wracaliśmy już liniami lotniczymi, które są tam niedrogie. Dojechaliśmy do Dżalalabadu i tam rzeczywiście poczuliśmy egzotykę. Islam jest tam widoczny – ludzie inaczej się ubierają, a na ulicach są np. znaki typu „zakaz obejmowania się”, „zakaz pocałunku”. Stamtąd ruszyliśmy na kolejną część wycieczki, w stronę Piku Lenina, a później na stepy. Uznaliśmy, że fajnie będzie zrobić kilkudniową przeprawę przez stepy.

Konno?

Nie, szliśmy pieszo. Pewnie można byłoby ruszyć konno, ale nikt z nas nie jeździ dobrze. Po prostu chcieliśmy wyjść w step, obrać kierunek i ruszyć przed siebie.

Bez przewodnika?

Bez. Szliśmy na azymut, więc zaplanowaliśmy trasę z punktu do punktu, do drogi, na której można złapać transport. Planowaliśmy, że w ciągu trzech-czterech dni dojdziemy do miasteczka, skąd będzie można wrócić do cywilizacji.

Bez. Szliśmy na azymut, więc zaplanowaliśmy trasę z punktu do punktu, do drogi, na której można złapać transport. Planowaliśmy, że w ciągu trzech-czterech dni dojdziemy do miasteczka, skąd będzie można wrócić do cywilizacji.

I jednym, i drugim. GPS zazwyczaj działa, ale czasem się gubi. Obawialiśmy się o stan rzek, które w zależności od pory roku i pogody potrafią mocno przybrać. Czasem GPS pokazuje mały strumyczek, a w rzeczywistości jest to spora rzeka.

Jakie wrażenie robi step?

To ogromna przestrzeń, zachwycająca. Daje poczucie wolności, swobody i spokoju. Do tego gdzieś na horyzoncie widać białe szczyty lodowców i ośnieżonych gór. Jest płasko: są jedynie małe pagórki, trawy i dużo kwiatów. Spotyka się stada zwierząt, owce, konie, które zawsze do kogoś należą. W promieniu kilku kilometrów zazwyczaj jest jakiś pasterz.

Spotykaliście po drodze wielu ludzi?

Byliśmy tam na przełomie sierpnia i września, kiedy trwał jeszcze sezon wypasu, więc raz po raz trafialiśmy na zamieszkałe jurty. Żyją w nich całe rodziny. Jak tylko się zbliżaliśmy, wołano do nas, wybiegał tłum dzieciaków zaciekawionych turystami. To była dla nich duża atrakcja. Częstowano nas chlebem, wypiekami, serami, jakimś jogurtem czy oczywiście kumysem. Ten napój to dla mnie trudne wspomnienie, ale o tym opowiem może później. Kirgizi są bardzo gościnni, zatem trzeba do nich zajść na chwilę, posiedzieć, trochę porozmawiać. Po angielsku trudno jest się dogadać, ale jak mówiłem, mój kompan świetnie włada rosyjskim, sam też dzielnie próbowałem. Jest w nich chęć obserwacji, ciekawość – dopytują o wiele rzeczy, oglądają plecak, ekwipunek, ubiór. Żyją w bardzo tradycyjny sposób, choć wszędzie – nawet na stepie – jest zasięg telefoniczny i internet.

Kątem oka dostrzegłem, że jedna z jego żon, najmłodsza, „wisi” na swoim telefonie. Zrobiliśmy parę zdjęć, a ona od razu poprosiła, żeby wysłać jej fotki przez WhatsAppa.

Czy to zmienia coś w ich życiu?

Pytanie, czy nieco nie mąci im w głowach. Dotarliśmy do jednego z takich siedlisk, by zapytać gospodarza o drogę: którędy najkrócej, czy wylały rzeki i gdzie się można przeprawić. Kątem oka dostrzegłem, że jedna z jego żon, najmłodsza, „wisi” na swoim telefonie. Zrobiliśmy parę zdjęć, a ona od razu poprosiła, żeby wysłać jej tfotki przez WhatsAppa. Byliśmy zdziwieni, ale szybko wytłumaczyła, że chciałaby je wrzucić na Facebooka (śmiech). Zacząłem się wówczas zastanawiać: co myśli ta młoda kobieta wpatrzona w ekran telefonu, okienko na nowoczesność? Tam jednak żyje trochę na końcu świata: z dziećmi, ze stadem kóz, z obowiązkami – trzeba zrobić sery, wypiec chleb, zadbać o stado.

Próbowaliście porozmawiać i trochę głębiej zbadać, jak oni żyją?

Gdy trafialiśmy do obozowisk, zazwyczaj były w nich same kobiety z dziećmi, bo mężczyźni wyszli w step ze zwierzętami. Raz nam się udało trafić do jurty, gdzie było wielu facetów, ale akurat trwało strzyżenie owiec. Kobiety, gdy są same, oczywiście starają się być gościnne, ale niechętnie wchodziły w rozmowę z dwoma mężczyznami, którzy krążą po stepie. Gdy nie ma męża w domu, gospodarza, powinny być ostrożne. Rządzą tam jednak zasady patriarchalne – to gospodarz przyjmuje gości i zaprasza do jurty. Raz spotkaliśmy po drodze pasterza: usiedliśmy na herbatę, zapaliliśmy papierosy, on oczywiście pytał, czy mamy żony, ile dzieci, jaki samochód, ile zarabiamy. To pytania podstawowe, nam mogłyby się wydawać niegrzeczne, ale tam mają neutralny wydźwięk. Z kolei po dzieciach ze stepu widać, że żyją swobodnie, do szkoły chadzają chyba tylko w okresie jesienno-zimowym. Często widzieliśmy, że jakiś nastolatek jedzie konno z kierunku horyzontu i śpiewa na cały głos. Dzieciaki są pogodne, od najmłodszego jeżdżą, najpierw na osłach, potem konno. Widać też jednak, że zwierzęta traktują przedmiotowo i mocno je okładają.

Nocami paliliście ogniska?

Nie próbowaliśmy. Ognisko wolno palić, tylko jest problem z rozpałką, bo nie ma drewna. Miejscowi palą nawozem: zbierają odchody i je suszą. Przy każdej chacie leży sterta takiego paliwa. Wykorzystuje się je także pod kuchnią.

Mówiłeś, że po drodze może zaskoczyć rozlana rzeka. Mieliście takie przygody?

Na szczęście nie. Pierwszą rzeczkę udało się nam przejść bez większych problemów, choć z pomocą dzieciaków. Zaciekawione, co robimy na ich terenie, podjechały do nas na osiołkach. Przeprawiły nas na nich. Najpierw nas wsadziły na oklep, a potem pognały zwierzęta, nad którymi nie panowaliśmy i które pobiegły w przeciwną stronę. Umiejętność jazdy na ośle jest w Kirgistanie zupełnie podstawowa, więc dzieci się mocno uśmiały. Były ubawione, gdy obserwowały dorosłych facetów w tak obciachowej sytuacji.

A dalsze przeprawy?

Druga była trudniejsza i znowu uratowały nas dzieciaki z pobliskiej wioski. Rzeka na ostatnim odcinku okazała się dużo większa, niż pokazywała mapa. To był już ostatni etap, tuż za nią była droga szybkiego ruchu, ku której zmierzaliśmy, bo wiedzieliśmy, że stamtąd dojedziemy do miasteczka. Mieliśmy do wyboru: albo przejdziemy w bród, albo pójdziemy 20 km do mostu. Szykowało się załamanie pogody, zaczął padać deszcz, zanosiło się na burzę, która mogła utrzymać się całą dobę. Znaliśmy prognozy i zdecydowaliśmy zatem, że spróbujemy przejść przez rzekę. Dzieci wytłumaczyły nam, że bród nie idzie prosto, tylko zygzakiem, i obiecały nas pokierować. Tachaliśmy ciężkie plecaki, a woda – gdy się źle postawiło nogę, sięgała powyżej pasa. Przyznaję, miałem trochę stracha. Szliśmy raz w lewo, potem w prawo, nurt czasem robił się silniejszy, więc czułem się niepewnie, ale dzieci doskonale znały dno i poprowadziły nas właściwą drogą.

Jak szeroka była ta rzeka?

Koryto miało pewnie około 20 metrów szerokości, ale między nurtem były wysepki. Raz było po kostki, zaraz potem po pas. A do tego woda była cholernie zimna, spływająca z lodowców! Gdy już przeszliśmy, mieliśmy naprawdę sporą satysfakcję, że się udało. Na szczęście dość szybko złapaliśmy stopa. A zaraz potem przyszło załamanie pogody, więc poczuliśmy ulgę, że jesteśmy bezpieczni.

Łatwo w Kirgistanie podróżować stopem? Czy miejscowi oczekują zwrotu kosztów lub zapłaty?

Trafia się różnie: czasem od razu widać, że ktoś chce zarobić, innym ludzie proponują zrzutkę za paliwo. Autostopowiczów zabierają jednak chętnie. Po przejściu rzeki trafiliśmy na kierowcę, który nic od nas nie chciał, a nawet zaproponował, żeby zjechać z trasy, coś wspólnie zjeść i oczywiście napić się dobrego kumysu (śmiech). Zabrał nas do zajazdu, w zasadzie baraku, w którym mieszkała kobieta z rodziną. Kierowca ją znał, wiedział, że tam można zjeść i kupić kumys.

Co zjedliście? Mają też potrawy mięsne?

W Kirgistanie trudno nie jeść mięsa. Kirgizi mają powiedzenie, że tylko Mongołowie jedzą więcej mięsa od nich. Jedzą głównie baraninę, więc dość tłusto i ciężko. Czasem też koninę. W miastach, gdy mieliśmy dość mięsa, szukaliśmy knajp koreańskich i chińskich – można w nich zjeść coś warzywnego. W tym zajeździe dostaliśmy też ichni chleb – jest plackowaty – a do tego ser, który świeży akurat się suszył. Oprócz tego były nieco słodkawe w smaku kulki serowe o dość luźnej konsystencji. Są jak świeże, lepkie ciasto i Kirgizi jedzą je na deser. W sklepach można je kupić jako produkt regionalny. Na stole zawsze jest też masło, bardzo jogurtowe. Często też kajmak. I świeży kumys, który czasem stoi w plastikowym wiadrze gdzieś pod strzechą. Pływa w nim masa farfocli – nie jest to higieniczne, ale czasem trzeba się przemóc.

Miałeś powiedzieć o przygodzie z kumysem. Wyjaśnijmy, że to mleczny napój alkoholowy z fermentowanego mleka: klaczy, owcy lub oślicy.

 

Odwiedzając tamten rejon, trzeba kumysu spróbować, nie można od tego uciec. Mieliśmy pierwszy test tego typu, gdy z Biszkeku ruszyliśmy w góry. U podnóża parku krajobrazowego była baza turystyczna, gdzie zjeżdżali też ludzie ze stolicy. Na miejscu można było kupić kumys, więc uznaliśmy, że skoro przelecieliśmy taki kawał drogi, trzeba od razu sprawdzić, co to za cudo. Tego samego dnia planowaliśmy iść pod górę na wysokość ponad 3000 m n.p.m. W ogóle nie wziąłem pod uwagę, że mogę źle na taki specjał zareagować. Muszę przyznać, że kumys jest w smaku okropny, wręcz obrzydliwy, nie jestem w stanie tego pić. To coś paskudnego, więc się zmuszałem do picia, bo w końcu to lokalny rarytas. Sami Kirgizi mówią, że jak pijesz go po raz pierwszy, to cię pogoni. Krótko mówiąc, dostaniesz sraczki.

I się sprawdziło? (śmiech)

Niestety, tak. Złapało mnie zatrucie pokarmowe, a dodatkowo powyżej trzech tysięcy metrów zaczęła mi się uaktywniać delikatna choroba wysokościowa, więc zebrało się wszystko razem: ciśnienie, zatrucie pokarmowe, rozwolnienie, słowem: zaległem. Tego podejścia już prawie nie pamiętam, miałem czarno przed oczami, więc jak już się wdrapaliśmy do obozowiska, po prostu padłem na dwie godziny. Zdążyłem tylko przeprosić kolegę, że nie mogę mu pomóc w rozbijaniu namiotu. Nie miałem sił. Do wieczora doszedłem do siebie, a następnego dnia byłem już zdrów i świeży.

Starsi ludzie nadal wspominają, że „za Sojuza” było dużo lepiej. Kojarzą Polskę i często myślą, że byliśmy częścią Związku Radzieckiego tak jak oni.

W Kirgistanie jest bezpiecznie?

Nie mieliśmy tam żadnych niemiłych sytuacji. Standardem jest, że cię naciągną, jak nie mówisz po rosyjsku: na targu, w taksówce. Zdarzyło nam się nocować parę razy w backpackerskich hostelach, gdzie zatrzymywali się ludzie z Zachodu, i okazywało się, że niektórzy przepłacali pięciokrotnie za różne usługi, np. za przejazd. Nas Kirgizi brali jednak za swojaków z dawnego bloku wschodniego, szczególnie że jeden z nas mówił świetnie po rosyjsku.

Na ile ludzie w Kirgistanie poddali się kulturze zachodniej, a na ile zostało tam spuścizny po Sowietach? Wspominałeś dwie knajpy – jedną wzorowaną na amerykańską, drugą w stylu radzieckim.

Starsi ludzie nadal wspominają, że „za Sojuza” było dużo lepiej. Kojarzą Polskę i często myślą, że byliśmy częścią Związku Radzieckiego tak jak oni. Tłumaczyliśmy, że nie do końca, ale oni szukali wspólnego mianownika i wzdychali, jak to było dobrze za Sojuza, bo była praca, działały kołchozy. Rzeczywiście po rozpadzie ZSRR trochę oberwali, kołchozy padły i na te tereny rolnicze przyszła duża bieda. Gdy byliśmy nad jeziorem Issyk-kul – pojechaliśmy tam odpocząć na niecałe trzy dni – tubylcy mieli do nas trochę pretensji, że się wypieramy tej sowieckiej tożsamości i jesteśmy tacy prozachodni, proamerykańscy. „Kiedyś trzymaliśmy się razem, działaliśmy wspólnie” – mówili. Issyk-kul dzieli się na dwie części – na północnym wybrzeżu są kurorty i dużo turystów, z kolei południowe jest spokojniejsze i tam właśnie pojechaliśmy. Są tam zwykłe wioski, bardzo sowieckie, podobne do tych w Rosji czy na Ukrainie. I radziecki mit jest tam wciąż bardzo żywy, choć Kirgistan nawet nie sąsiaduje z Rosją. Starsi mieszkańcy wciąż wspominają wizytę Gagarina, który właśnie w tej okolicy aklimatyzował się po powrocie na Ziemię.

A czuć cień Chin?

Byliśmy około 100 km od chińskiej granicy, ale powiewu Chin nie wyczułem poza tym, że bazary i sklepy zalewa chińska tandeta. Zamiast tradycyjnego bazaru trafia się do miasteczka kontenerów z chińszczyzną: pół kilometra – tylko buty, kolejne – ciuchy. Masowy handel. To smutne.

Biszkek jest ciekawym miastem? Mieliście jakiś plan zwiedzania?

Raczej się szwendaliśmy, ale ponieważ jechałem ze znajomym z teatru, umówiliśmy się na jedno spotkanie z ludźmi z Teatru Narodowego. Miała to być nieformalna herbatka, chcieliśmy pogadać z miejscowym środowiskiem teatralnym, a zrobiła się z tego wielka celebra. Dyrektorka teatru zwołała całą ekipę, siedzieliśmy przy stołach z białymi obrusami, prezentowała się główna solistka, po niej kolejna aktorka, później jeszcze primabalerina (śmiech). Lody udało się jednak przełamać kolejnego dnia i ludzie z teatru zabrali mnie do jednego z lepszych lutników kirgiskich. Tam kupiłem komuz – tradycyjny strunowy szarpany instrument pasterski.

W jakich okolicznościach się na nim grywa?

Komuz jest związany z kulturą stepową, bardziej pogańską niż muzułmańską. Kirgizi bardzo ją pielęgnują. Są nawet miejsca, w których specjalnie dla turystów odbywają się pokazy tradycyjnej poezji epickiej. Komuz służy jako akompaniament do niej. Kiedyś eposy wykonywano w całości i zajmowało to od kilku do kilkunastu godzin. Dziś śpiewa się tylko fragmenty, krótsze wersje, jednak śpiewacy – kontrolując sposób oddychania – nadal potrafią wchodzić w trans. Można kupić płyty z tą muzyką.

A jak wyglądało spotkanie z lutnikiem?

Pojechaliśmy na wieś pod Biszkekiem. Okazało się, że to człowiek w podeszłym wieku. W mieszkaniu miał dużo dyplomów, pucharów od władz, pewnie z ministerstwa kultury. Widać, że był uznanym mistrzem w tym fachu. Mógłbym pewnie kupić taki instrument na targu, ale wówczas to byłby zwykły suwenir masowej produkcji, a tak nabyłem go od człowieka z pasją.

W stolicy widać różnice w zamożności mieszkańców?

Ładna i nowoczesna jest tylko jedna główna ulica w mieście. Jest odnowiona, są tam ekskluzywne sklepy. Ale za rogiem już widać biedę. Wystarczy skręcić w dowolną przecznicę i przejść 100 czy 200 metrów i już wszystko wygląda jak na prowincji: dziura na dziurze, zagracone podwórka, rozpadające się domy.

Inaczej niż w Ałmaty.

Tak, byłem bardzo zaskoczony. Ałmaty to metropolia, mają nawet miejskie rowery powszechnie dostępne. W marszrutce z granicy poznaliśmy kobietę, która zaprosiła nas do domu i zabrała na kolację. Trochę szalona, dość zamożna: mieszkała w przepięknym domu, urządzonym w stylu irańskim, bo jej mąż pochodził z Iranu. Prawdziwy perski pałac. Później zabrała nas na wycieczkę po stolicy i było widać, że to nowoczesne miasto, do którego trafiają duże pieniądze. Podczas kolacji wcisnęła w nas parę kilogramów szaszłyków. Choć po trzech tygodniach kirgiskiej kuchni marzyliśmy o czymś zielonym, nie mogliśmy odmówić!

Rozmawialiśmy w Poznaniu 26 marca 2018 roku.