Zawsze ciągnęło mnie w bezkres

W takich miejscach nawiguje się głównie „na oko”, dokładne mapy nie istnieją, no i trzeba nieustannie uważać na spotkania z lodem, który jest śmiertelnym zagrożeniem dla jachtu.

Jak rodzi się pomysł, pragnienie wyprawy na Antarktydę? I w jaki sposób realizuje się takie marzenia?

Żeglarstwo pasjonuje mnie od dawna, a od jakiegoś czasu pływam z kapitanem Maciejem Sodkiewiczem, który w Polsce jest jedną z kilku osób specjalizujących się w trudnych, zimowych rejsach organizowanych w stylu nazywanym żeglarstwem wyprawowym. To wymaga trochę innego sprzętu, umiejętności, a także gotowości na liczne niespodzianki. Jak to Maciej malowniczo opisuje: żeglarstwo wyprawowe to naprawianie łódki w najpiękniejszych miejscach świata. Ważny jest zatem dobór załogi: musisz mieć na pokładzie ludzi, którzy potrafią sobie poradzić z awariami i każdą pogodą. To jest właściwie cała definicja tego sposobu pływania. Maciej prowadzi fundację i szkołę żeglarstwa Sekstant, która organizuje tego typu wyprawy. W sierpniu 2015 roku on i jego załoga na jachcie „Barlovento II” pobili światowy rekord żeglugi polarnej. Popłynęli najdalej na północ jak się tylko dało bez wmarzania w lód.

Jak to jest daleko?

Daleko na północ za Spitsbergenem (na pozycji 82॰37,018 N – przyp. red.). Oczywiście ze względu na globalne ocieplenie ta granica naturalnie się przesuwa, ale to jest niezwykły wyczyn, mówię to bez żadnego patosu. W takich miejscach nawiguje się głównie „na oko”, dokładne mapy nie istnieją, no i trzeba nieustannie uważać na spotkania z lodem, który jest śmiertelnym zagrożeniem dla jachtu. Gdyby doszło do rozszczelnienia kadłuba niewiele da się zrobić. Nawet jeśli nadasz wszystkie możliwe sygnały, to czas reakcji ratowników jest najczęściej zbyt długi i zostają niewielkie szanse na przeżycie. Podczas wyprawy na południe, w której ja brałem udział, w podobnych warunkach płynęliśmy kilka dni: we mgle i pływającym lodzie. Wystaje go tylko tyle, ile tej pufy (Przemo pokazuje na mebel – przyp. red.), z kolei pod spodem jest go kilkanaście razy więcej. Gdy taka bryła napłynie z impetem, to nie ma siły: kadłub, mimo że jest wzmocniony, ma prawo się poddać. Wracając do głównego wątku: dlaczego pływam z Maciejem w takie miejsca? Bo mu ufam. Mam pewność, że to jest człowiek, który wie co robi, ma ogromne doświadczenie i nie popłynie na przypadkowej łódce.

Zaufanie musi być obustronne.

Tak. Druga strona medalu jest taka, że nawet najlepszy kapitan nie jest w stanie sam prowadzić jachtu przez miesiąc – to niemożliwe. W tych podróżach biorą udział ludzie z całej Polski, zdarzają się też obcokrajowcy. Bardzo często są Polacy, którzy mieszkają za granicą. Ekipa, z którą ja płynąłem, składała się m.in. z filigranowej Magdy, która od 30 lat mieszka w USA, architektki z wykształcenia. Jej mąż jest zaprawionym polarnym żeglarzem, właścicielem firmy budowlanej w Nowym Jorku. Twierdził, że Magda nigdy nie da sobie rady w takich warunkach, więc popłynęła mu trochę na przekór. Był też Adam, techniczny nerd, który pracuje we Frankfurcie i zajmuje się informatyką bankową – zlicza jakieś algorytmy, przewiduje ruchy na giełdzie, pisze prognozy. Był Tomek, prawnik żyjący między trzema krajami i jego przyjaciel Mariusz, potentat budowlany spod Kielc. Płynął z nami też Piotr, inżynier i przedsiębiorca z Bydgoszczy, Kuba, który jest analitykiem finansowym w Warszawie, i Kacper, który wprowadzał Ubera do Polski kilka lat temu, manager-najemnik o globalnej skali działania. Razem osiem osób.

Jak się zgłosić na taką wyprawę?

Trzeba znać kapitana. On nie popłynie z nikim, kogo nie zna. Najlepiej mieć na koncie jakiś wspólny rejs. On musi wiedzieć, że jesteś w trudnych warunkach opływany. Ja byłem z nim wcześniej na jednej niedługiej, ale dość trudnej wyprawie. Płynęliśmy z Alesund w Norwegii do Dublina przez Morze Północne. W planach mieliśmy przejście przez cieśninę Pentland Firth, by opłynąć od północy Wyspy Brytyjskie i od tej strony dotrzeć do Szkocji. Pogoda była bardzo zła. Pentland Firth to trudny akwen, najeżony skałami i mieliznami, dlatego gdy wieje zbyt mocno i ze złego kierunku to może się zdarzyć wszystko. Popłynęliśmy więc Kanałem Kaledońskim. Od kanału, czyli w poprzek Wielkiej Brytanii, to była wycieczka krajoznawcza, ale wcześniej, na Morzu Północnym w kwietniu, między Norwegią, a północną częścią Wielkiej Brytanii, trochę nas przeheblowało. Był taki moment, że staliśmy tylko Maciej i ja, a reszta załogi była w różnym stopniu „nieczynna”. Oczywiście nie można mieć do nikogo pretensji, bo każdy człowiek reaguje po swojemu. Z drugiej strony, w sytuacji, w której pogoda jest wymagająca i nie ma wystarczającej ilości rąk do pracy na pokładzie, to nie jest dobrze. Każdy, kto prowadzi rejs musi wiedzieć, co kto może, potrafi, jaką ma wytrzymałość i kto sobie z czym poradzi. Na tej podstawie dobiera się ludzi na niestandardowe wyprawy, albo zmienia trasy w trakcie ich trwania.

Czyli nie wystarczy patent żeglarski?

Sam jestem technicznym analfabetą, ale na pokładzie w drodze na Antarktydę było trzech inżynierów. Po drodze, na pełnym morzu, trzeba było naprawić kilka rzeczy, łącznie z wymianą elementu anteny na grotmaszcie. To normalne na takich wyprawach. Raz zaczęło przemarzać paliwo, zatankowane wcześniej w Argentynie, które miało więcej wody, niż powinno mieć. Chłopaki razem z Maciejem w jeden wieczór wymyślili, jak zrobić podgrzewacz do paliwa, który wmontują do baku, i płynęliśmy dalej. A trzeba zaznaczyć, że ten rejs nie był bardzo awaryjny. Nasz jacht „Lady Dana 44” to jednostka wyprawowa, bardzo dobrze przygotowana na zimne pływania: z wzmacnianym kadłubem, łącznością satelitarną, ogrzewaniem kabin, i bardzo wygodną mesą ze świetnie wyposażona kuchnią. Był nawet spory telewizor plazmowy.

Na postojach, w bazach polarnych i przy załatwianiu wszelkiej biurokracji spotyka się takich ludzi, że człowiekowi serce rośnie. Chwilami czułem się, jakbym grał w kontynuacji „Spotkań na krańcach świata” Wernera Herzoga.

Czy podczas wyprawy jest okazja, by wymienić się doświadczeniami z innymi załogami?

Jasne. Na postojach, w bazach polarnych i przy załatwianiu wszelkiej biurokracji spotyka się takich ludzi, że człowiekowi serce rośnie. Chwilami czułem się, jakbym grał w kontynuacji „Spotkań na krańcach świata” Wernera Herzoga. Spotkaliśmy dużo Francuzów, jakby trzy czwarte pływających na antarktycznych morzach to byli właśnie oni. Podróżowali w różnych konfiguracjach: małżeństwo z dorastającym synem, ekipa 60-latków, para, która sprzedała wszystko i kupiła sobie dość stary i kiepsko wyposażony jacht. Tych ostatnich spotkaliśmy, kiedy tuż przed zmierzchem dołynęliśmy do znanego Maciejowi miejsca na postój. Szukaliśmy go rozpaczliwie, a szkopuł polegał na tym, że w wielu antarktycznych zatokach, które się do tego nadają przy brzegu jest miejsce na jeden jacht. To oznacza, że nie ma już przestrzeni, żeby rozpiąć liny „na pająka”, a wiązanie jachtów burta w burtę jest bywa niebezpiecznie na pływowych wodach. Tu trzeba wyjaśnić, że sam proces unieruchomienia jachtu na takich odludnych terenach to dość złożony proces. Cumowanie „na pająka” polega na rzuceniu kotwicy, która często słabo trzyma bo dno to lita skała lub lód, i rozwożeniu na brzeg pontonem kilku kilkudziesięciometrowych cum, którymi trzeba obwiązać wystające głazy. Taka uprząż gwarantuje w miarę spokojny sen. No i gdy dopłynęliśmy do „naszej” zatoczki, stał w niej już jeden jacht. Mieszkający na nim Francuzi okazali się jednak bezproblemowi. Przypięliśmy się do nich i spędziliśmy miły wieczór. Opowiadali nam o swojej ucieczce od korporacji i wielkich miast, problemach z pieniędzmi i czterech latach życia na jachcie pomiędzy Ameryką Południową a Antarktydą. Gdy weszli na nasz pokład, to po prostu im szczęki opadły. Ich łódź przy naszym jachcie była wyposażona jak kabinówka z Mazur – swój jacht ogrzewali drewnem, paląc w stalowej kozie, której komin wychodził obok grotmasztu. Było to gdzieś na północy Półwyspu Antarktycznego.

Czyli już na kontynencie?

Tak. Choć trzeba pamiętać, że Półwysep Antarkyczny to najbardziej na północ wysunięta jego część i znacznie różni się warunkami od większości kontynentu. Niestety nie było czasu na to, żeby płynąć dalej czy eksplorować ląd w głąb. Zatrzymywaliśmy się w stacjach polarnych lub w miejscach, gdzie można było bezpiecznie przenocować, np. przy olbrzymim wraku wielorybniczego statku, który służy żeglarzom za przystań. Bazy na terenie Antarktyki dzielą się na letnie i całoroczne. W sumie jest ich ok. 80. Letnia to taka, do której przyjeżdżają ludzie na cztery miesiące i z której uciekają przed zimą. Całoroczna to dobrze przygotowana baza na pół roku zimy, ciemności i braku zaopatrzenia, np. ukraiński „Wiernadski”. Pierwszą stacją, którą odwiedziliśmy był „Melchior”, letnia baza argentyńska. Prowadził ją zawodowy żołnierz, który z przydziału, prosto spod Buenos Aires, wylądował na Antarktydzie. Oprócz niego było tam sześciu ludzi.

Dużo tam jest jednostek wojskowych?

W myśl międzynarodowych traktatów Antarktyda to strefa bezpaństwowa i zdemilitaryzowana. Jednak cały czas trwa tam prężenie muskułów, głównie między Argentyńczykami i Chilijczykami o to, kto ma więcej punktów na mapie, czyli stacji badawczych. Ich bazy nie stanowią jednak żadnego świadectwa siły: tam wszystko jest stare i w dość opłakanym stanie, zwykle są to drewniane baraki. Ludzie za to są serdeczni i przyjacielscy. Trochę to śmieszne, bo w argentyńskiej bazie nie można opowiadać, że było fajnie w bazie chilijskiej, i na odwrót.

Ile czasu spędziłeś na Antarktydzie?

Tydzień płynęliśmy do Półwyspu Antarktycznego, potem tydzień z hakiem pływaliśmy wzdłuż lądu i pomiędzy wyspami, od bazy do bazy. To dokładnie tyle, żeby się zachwycić, spotkać humbaki, doświadczyć kapryśnej antarktycznej aury i mieć absolutną pewność, że trzeba tam wrócić na dużo dłużej. Najlepiej na kilka miesięcy. Najdalej na południe dopłynęliśmy do „Wiernadskiego”. Później, biorąc pod uwagę pogodę i czas, zaczęliśmy wracać wzdłuż Półwyspu Antarktycznego na północ, przez Cieśninę Drake’a, do Ushuai. To nam zajęło prawie półtora tygodnia, bo kierunek wiatru był niekorzystny. Płynąc przez Drake’a w sztormowej pogodzie miałem wrażenie, że spędziłem tam pół roku. Czas naprawdę jest względny.

Zdarza się, że odmawiają przyjęcia do bazy?

Tak, zdarza się. Na przykład w jednej z chilijskich stacji jest tylko małe nabrzeże przeładunkowe, z jednym miejscem do cumowania, oczywiście zarezerwowanym dla ich łodzi. W takiej bazie nikt nie zgodzi się na dłuższy postój jachtu. Wówczas trzeba znaleźć najlepsze z możliwych miejsc i przenocować „na pająka”. A gdy sytuacja nie jest pewna, np. ze względu na odpływ, trzeba wystawić wachty kotwiczne i całą noc kontrolować, co się dzieje.

Jak Wam się podobał „Wiernadski”?

Ukraiński „Wiernadski” powstał w 1947 roku jako brytyjska „Baza F”, na miejscu wcześniejszego obozu polarników z lat 30. I to właśnie Brytyjczycy przodowali przez wiele lat w badaniach Antarktydy, zakładając wiele stacji badawczych. Sytuacja zaczęła się zmieniać w latach 80. gdy ze względów finansowych rozpoczął się proces likwidacji wielu z nich. W 1993 roku ogłosili przetarg na „Bazę F” – obiecali, że jeśli zgłosi się kraj, który będzie w stanie ją utrzymać i kontynuować badania, oddadzą bazę za funta. Zgłosiła się Ukraina. A ten symboliczny funt został wmontowany w nalewak do piwa w pubie na terenie stacji. Bar Faraday jest pozostałością po Brytyjczykach, ale piwa już tam nie dostaniesz, jest za to wyjątkowa wódka, pędzona na stacji. Zaopatrzenie dociera do Ukraińców raz na rok, a większość roku spędzają w bazie sami. Latem sytuacja się zmienia i przypływa tam trochę jachtów. Wówczas temperatura jest zwykle powyżej zera, może dochodzić nawet do 15 stopni. Żeglarze chętnie tam przybijają, bo to baza całoroczna i jej infrastruktura jest prawie portowa. W pozostałych miejscach niekoniecznie muszą cię przyjąć. Mogą odmówić – to niepodważalne prawo polarników. „Wiernadski” jest bazą badawczą z nabrzeżem , na którym można zatankować wodę i naładować akumulatory, więc wszyscy tam chętnie pływają. Ukraińcy też są zadowoleni, bo załogi przywożą im np. świeże owoce i oczywiście alkohol. A sam pub jest miejscem magicznym. Ostatecznie jesteś na końcu świata, a siedzisz w klasycznym angielskim barze z drewnianą boazerią, stołem bilardowym i ścianami wytapetowanymi setkami zdjęć i flagietek z podpisami polarników z ostatnich 50 lat. To niesamowite.

A inne niezwykłe miejsca, które zapamiętałeś?

Drugim miejscem jak z powieści podróżniczych jest Micalvi w Puerto Williams w Chile. Południe Ameryki Południowej jest podzielone między Argentynę i Chile, tam są wieczne polityczne przepychanki. Oni mają taką umowę: Argentyńczycy obsługują ruch turystyczny, który płynie na Antarktydę i czerpią z tego profity, a Chile obsługuje całą żeglarską część świata, jeśli chodzi o Przylądek Horn. Więc żeby go opłynąć, musisz dotrzeć do bazy wojskowej w Puerto Williams, żeby załatwić formalności. Nie da się dostać tam inaczej niż wodą. Ruch jest stosunkowo duży, dlatego chilijska marynarka wojenna osadziła na mieliźnie stary holownik, czyniąc z niego żeglarską mini bazę. Część pokładów została przystosowana dla żeglarzy. Jest tam kilka łazienek, coś w rodzaju morskiej izby pamięci, mała biblioteka i sala wspólna. W ten sposób powstał maleńki porcik przy bazie wojskowej – Pontón Micalvi. Stoi tam zawsze kilka jachtów, a w środku zatopionego statku jest bar. W zasadzie to nie knajpa, bo nie ma tam barmana, ani żadnej obsługi. Masz to, co sobie sam przyniesiesz. Trwa tam nieustająca impreza. Nikomu nigdzie się nie spieszy. Bawią się Argentyńczycy, Niemcy, Chilijczycy, Polacy, Francuzi, wszyscy. Można tam spotkać osoby w każdym wieku, które sprzedały cały swój dobytek i postanowiły żyć na końcu świata. I usłyszeć pełnokrwiste morskie opowieści. Opowiem jedną z nich, której byłem świadkiem. W takcie rejsu poprzedzającego nasz, w czasie sztormu na cieśninie Drake’a „Lady Dana” uszkodziła poważnie śrubę napędową – jedną z kluczowych rzeczy dla bezpieczeństwa żeglugi. Jacht oraz Macieja z załogą ostatecznie holowała do Puerto Williams chilijska marynarka wojenna. Bez śruby nie można było jednak płynąć dalej i cała nasza wyprawa stanęła pod znakiem zapytania. Przesyłka z Polski kosztowałaby majątek i trwałaby długie tygodnie. Zastanawiając się, co dalej w barze Micalvi, Maciej poznał Dimitra – żeglarza, który od lat mieszkał na jachcie. Okazało się, że Francuz ma podobny w budowie jacht, a jedyną poważną częścią zapasową, którą ze sobą miał, była właśnie śruba. Dokładnie taka, jaka była potrzebna Sodkiewiczowi. I Dimitri dał mu tę śrubę! Maciej przysiągł, że za dwa, góra trzy tygodnie przylatuje kolejny polski kapitan, jego znajomy, który dostarczy mu nowiutką śrubę. To tak jakbyś na kampingu, oddał komuś nieznajomemu jedyne koło zapasowe i zapas oleju, będąc tysiące kilometrów do domu. Dzięki temu jacht mógł popłynąć do Ushuai, a moja załoga wypłynąć. Jednak gdy wróciliśmy z Antarktydy, drugiego kapitana wciąż nie było. Zrobiło się nerwowo. Przez cały dzień i noc Dimitri pytał każdego z nas „Where is my propeller??!!!” Na szczęście, zgodnie z obietnicą, po kilku dniach w Micalvi pojawił Polak ze śrubą. Dzięki takim historiom wiesz, że nie spotkasz tam przypadkowych ludzi.

Skąd wypływał jacht? Gdzie się zebraliście?

Zwoływanie ekipy trwało prawie rok. Spotkaliśmy się w Ushuai, w Argentynie. To najbardziej na południe wysunięte miasto i port na kuli ziemskiej. Piękne położone, otoczone niesamowitą przyrodą, jest częścią Ziemi Ognistej z ostatnim skrawkiem Andów, schodzących do oceanu. Mieszkałem w hotelu powyżej miasta, To miejsce i cały region ma bardzo bolesną historię. Ze względu na surowy klimat przez długi czas była to kolonia karna, a jeszcze na początku XX wieku biali osadnicy, najczęściej byli więźniowie, organizowali polowania na ludzi – tak wymordowano praktycznie wszystkich rdzennych mieszkańców. Wiele z tych tubylczych grup od pokoleń mieszkało na łodziach i maleńkich wyspach. Byli to morscy nomadzi, którzy przemieszczali się za ławicami ryb, a na swoich łodziach mieli platformy z wiecznie płonącymi ogniskami. Dlatego gdy Magellan przepływał tam jako pierwszy Europejczyk widział setki dymów unoszących się na wodą i lądem. Był przekonany, że tam płonie ziemia, stąd nazwa Ziemia Ognista, choć tak naprawdę najpierw nazywano ją Ziemią Dymów. Ale jak wiadomo – nie ma dymu bez ognia.

Spotkaliście się w Ushuai i co dalej?

Na początek trzeba było się poznać, ze sobą nawzajem i z jachtem. Zrobić zaopatrzenie i zająć się biurokracją. Żeby wypłynąć w stronę Hornu, należy wypełnić stos dokumentów – przekraczasz przecież granicę pomiędzy niezbyt lubiącymi się krajami. Po odprawieniu i zdobyciu wszystkich stempelków, popłynęliśmy do Puerto Williams w Chile. Tam odbyliśmy kolejną całodniową kwerendę pomiędzy cywilnymi i wojskowymi urzędami. Byliśmy nawet w biurze jakiejś agencji rolnej, ponieważ w Chile jest wymóg pisemnej deklaracji braku wwozu i wywozu określonych gatunków roślin i zwierząt. Potem był już tylko ocean i kurs na Cape Horn.

Tak naprawdę moim celem było opłynięcie Przylądka Horn, zgodnie z zasadami określonymi przez Bractwo Kaphornowców. To jest Mount Everest dla żeglarza.

Czy musiałeś się jakoś kondycyjnie i psychologicznie przygotowywać do wyprawy?

Trochę bałem się o swoją formę fizyczną i odporność na zmęczenie. Pływam od lat, znam swoje możliwości, ale nie wiedziałem jak bardzo ta wyprawa będzie wymagająca. Cieśnina Drake’a, oddzielająca Przylądek Horn od Antarktydy, ma szerokość 500 mil morskich – prawie 1000 km. To jest miejsce na kuli ziemskiej, gdzie jest zawsze najgorsza pogoda. To kocioł, w którym mieszają się wody trzech z pięciu oceanów: Pacyfiku, Atlantyku i Oceanu Południowego. My dotarliśmy tam w dobrym oknie pogodowym, ale i tak sporo się działo. Poza tym płyniesz non stop przez ponad tydzień w trybie wachtowym. Żyje się w rytmie cztery godziny wachty i cztery snu, czasem więcej, w zależności od liczby osób i sytuacji.. Do tego dochodzi psychiczna „orka”, bo na każdej wachcie stoi się minimum przez dwie godziny w zacinającym deszczu i zimnie, a musisz być maksymalnie skupiony na tym, co się dzieje wokół. Gdy trzymasz ster i wraz z drugą osobą kontrolujesz jacht, odpowiadacie za wszystkich. Na tej samej zasadzie ufasz tym, którzy cię zmieniają kiedy idziesz spać. Miałem obawy, nie byłem do końca pewny siebie, ale teraz mogę powiedzieć, że dałem radę.

Dlaczego chciałeś wyruszyć w rejs? Miałeś dziecięce wyobrażenia podróży na biegun z książek Centkiewiczów?

Nie, oni nie mieli z tym nic wspólnego. Chciałem płynąć, bo życie stygnie, a navigare necesse est. Ponieważ Antarktyda, ostatni dziewiczy ląd, jest właśnie tam, no i po opłynięciu Hornu na żaglach możesz na legalu sikać pod wiatr, a to marzenie każdego żeglarza. Takie miejsca i sytuacje zawsze mnie rajcowały. Pływałem dość intensywnie przez cztery-pięć lat pod koniec szkoły średniej i na początku studiów. Potem mnie wchłonęło życie i użycie, rodzina i praca. Efektem była długa przerwa w morskich przygodach. Wróciłem do tego po 14 latach. Jestem sternikiem morskim. Po powrocie nie miałem jednak poczucia, że pamiętam wszystko, raczej że jestem na poziomie dla poczatkujących. Zacząłem więc od nowa: najpierw Bałtyk, potem Morze Północne, no i jako kropka na „i” Atlantyk i Ocean Południowy – Horn z Antarktydą. Teraz mam wrażenie, że cały czas płynąłem właśnie tam, do miejsca które normalnie jest niedostępne i cały czas pozostaje mityczne. Antarktyda to było dla mnie objawienie.

To był cel, o którym myślałeś wcześniej?

Tak naprawdę moim celem było opłynięcie Przylądka Horn, zgodnie z zasadami określonymi przez Bractwo Kaphornowców. To jest Mount Everest dla żeglarza. Na taki rejs czekałem, ale pojawiła się jeszcze lepsza opcja: Horn po drodze na Antarktydę! Oczywiście istniało niebezpieczeństwo, że tak ambitnej trasy w założonym czasie nie da się zrealizować ze względu na pogodę, ale praktycznie się nad tym nie zastanawiałem. I dobrze, ponieważ wszystko ostatecznie się udało. A nasze przejście wokół Hornu widnieje dziś na oficjalnej stronie bractwa pod datą 27.01.2018, godz. 8.14. I odbyło się na mojej wachcie, gdy stałem za sterem. Lepiej być nie mogło!

Czułeś przed wyjazdem jakiś niepokój?

Bycie żeglarzem to wyjście z pewnej swojej strefy komfortu, to zgoda na wiele rzeczy, które dla większości ludzi są nie do przejścia. To jest też kwestia ryzyka, ale ono jest zawsze demonizowane przez tych, którzy nie wiedzą, co się tam naprawdę dzieje. Ja mam świadomość zagrożenia, ale tę obawy minimalizuje fakt, że zawsze pływam z ludźmi pokroju Macieja, co do których mam pewność, że nie mają skłonności samobójczych.

Mówi się, że teraz trudno o prawdziwą podróż, bo wszędzie jesteśmy pasażerami. Ty jakby temu zaprzeczasz.

Wyprawa, w której wziąłem udział była komercyjna, ale tego typu pływanie zawiera w sobie duży element samodzielności i zakłada określone umiejętności uczestników. Oczywiście płacisz za zorganizowania rejsu, ale nikt ci tyłka nie wozi. Co więcej, jesteś niezbędny, by wszystko zadziałało. Nawet jeśli jedna osoba nie funkcjonuje jak należy, to jest trudniej, więc w tego typu żeglarstwie nie ma w ogóle możliwości, żeby funkcjonować jako pasażer.

Żeglować uczyłem się na jeziorach, ale szybko przestawiłem się na morze, bo zawsze ciągnęło mnie w bezkres.

Jak wygląda codzienność podczas takiego rejsu?

Jest grafik z podziałem na wachty: dwu- albo trzyosobowe. Dobiera się ludzi zgodnie z ich doświadczeniem i wielkością załogi. Każdy ma też jeden dzień kambuza, kiedy ogarnia wszystko poza żaglami: robi jedzenie, sprząta, naprawia usterki. Wówczas wychodzi się na pokład tylko wtedy, kiedy coś się dzieje, gdy jest alarm. Wachta trwa od dwóch do czterech godzin, więc wchodzisz na taką wachtę i płyniesz. Masz konkretny kurs kompasowy i GPS-owy, a twoim zadaniem jest go utrzymać. Cała zabawa polega na reagowaniu na zmienne warunki. choćby na tym, że są fale i musisz na nie wpłynąć i z nich spłynąć, przy tym cały czas trzymając kurs. Musisz być skoncentrowany, uważać, czy coś nie płynie – tam na południu raczej lód, czasem inny mały jacht – żeby unikać kolizji. Jak do tego dołożysz temperaturę w okolicach zera i padający śnieg, to możesz sobie wyobrazić, jak to wszystko wygląda. Na wachtę wychodzi się w pełnym rynsztunku: sztormiaku, czapce, kominiarce, goglach, rękawicach i ocieplanych kaloszach. Jedna osoba jest na pokładzie i steruje. W tym czasie pozostała dwójka jest schowana w tzw. budzie., czyli lekko zadaszonej części pokładu, która chroni przed deszczem, śniegiem i mniejszymi falami. Wcześniej w ramach wachty ustala się, ile kto jest w stanie wytrzymać za sterem i na zmianę prowadzi się jacht. Gdy dzieje się coś niepoodziewanego, np. zrywa się sztorm lub pojawia się więcej lodu niż zwykle, ogłasza się alarm żaglowy lub manewrowy i wszyscy wychodzą na pokład, a jacht przejmuje kapitan.

Czyli ten czas jest ściśle wyliczony? Nie ma takiego momentu, gdy płyniesz już dłuższy czas, że gubisz go albo masz zupełnie inne jego poczucie?

Gubisz go w innym sensie, ale masz bardzo jasny rytm dobowy. Po prostu wracasz do zegara solarnego, choć dla wygody na jachcie posługuje się czasem lokalnym, w tym wypadku południowo argentyńskim. Interesuje cię przede wszystkim czy był już wschód lub zachód słońca i jaką masz kolejną wachtę. Najciężej przetrwać nocną, czy tzw. psią wachtę, najgorszą, między północną a czwartą rano, kiedy nic się nie dzieje, a niebo jest często zachmurzone i niewiele widać. Fajna jest wachta świtowa, pomiędzy czwartą nad ranem a ósmą. Jeżeli jest ładna pogoda, niebo bywa przepiękne, a wschód słońca nad oceanem, gdy wokół masz pełen 360 stopniowy horyzont, jest zawsze spektakularny. W dzień jest inaczej, widzisz widnokrąg, są fale, pogoda się zmienia, coś się dzieje. Chociaż zdarza się, że przez trzy dni nic się nie zmienia: ołowiane niebo, ołowiane morze, żadnych ptaków, statków. Dla mnie to jest oczyszczające, uwielbiam to! Zupełnie inaczej też funkcjonujesz. Teoretycznie śpi się pomiędzy wachtami, ale nie zawsze ci się chce. Wtedy czytasz książki, spędzasz dużo czasu sam ze sobą. Nie ma też okazji do większych konfliktów, bo wszyscy na jachcie są w trybie rejsowym, skupieni na swoich zadaniach. Gdy przybijasz do portu, wówczas jest święto. Masz wolny czas, jest mała popijawa, rozmowy. Konflikty zdarzają się wtedy, gdy ktoś nie daje sobie radę z takimi rzeczami jak np. wyczyszczenie zapchanej toalety – to też trzeba robić na jachcie. Grupa jest z sobą cały czas, dlatego najczęściej ludzie pływają tylko z tymi, których znają. Wtedy wiesz, czy człowiek, z którym płyniesz, potrafi poskładać swój kapelusz, czy po prostu jest pajacem i będzie udowadniał, że jest na wczasach. Na szczęście tych drugich jest raczej niewielu.

Co się je na takiej wyprawie?

U nas był absolutny Wersal! Zaopatrywaliśmy się cały dzień przed wypłynięciem: najpierw ustaliliśmy co będziemy jeść, potem podzieliliśmy się na grupy i ruszyliśmy na zakupy. Ja byłem w sekcji mięsa i wina. Taksówką z supermarketu dowieźliśmy na jacht 40 kg wołowiny i 50 litrów wina. Codziennie jedliśmy mięso – po tygodniu miałem go już serdecznie dość. Na takiej wyprawie zawsze znajdzie się też ktoś, kto uwielbia gotować. Teraz też tak było. Kacper z Magdą robili niesamowite obiady i na środku morza dostawaliśmy wypasiony gulasz z argentyńskiej wołowiny lub steki z sałatkami owocowymi. Ja raczej nie potrafię gotować, więc moim przebojem na jachtach są francuskie tosty na słodko, które w domu przygotowuję córkom. Często też jedliśmy owsiankę, bo łatwo się ją gotuje i jest bardzo pożywna.

Jednym z większych mitów Antarktydy jest tragiczna wyprawa Scotta, a w sumie okazuje się, że można tam dotrzeć dość komfortowo.

Ryzyko jest teraz tak naprawdę niewielkie. Istnieje cały czas, ale jest minimalne, przede wszystkim dlatego, że dziś mamy dostęp do bardzo dobrych prognoz pogody. I choć nie da się jej przewidzieć z dużym wyprzedzeniem, to z dnia na dzień możemy być jej niemal pewni. Tragizm sytuacji żaglowców opływających Ameryki wokół Hornu przez lata wynikał z tego, że ludzie na morzu nie mieli pojęcia, skąd i co przywieje. Dlatego na dnie Cieśniny Drake’a leży ponad 10 tysięcy wraków. My mieliśmy świetną pogodę, było słonecznie, przepięknie. Podczas powrotu jednak musieliśmy się spieszyć, bo część z nas miała kupione bilety na loty powrotne, i już niestety nie było takiego komfortu. Gdybyśmy chcieli płynąć wygodnie, bez halsowania i nie szarpiąc się z morzem, musielibyśmy płynąć ze trzy dni dłużej.

Czy jak zaczynałeś swoją przygodę z żeglarstwem, znałeś historie Magellana, Drake’a, Cooka? Kiedyś żeglarze to byli ci, którzy uczyli świata, tworzyli mapy, weryfikowali bieżącą wiedzę. A teraz jest NASA, mapy satelitarne i ta funkcja zupełnie zanikła.

Oczywiście znam historię wielkich odkryć i pierwszych wokółziemskich wypraw. Odwaga, z którą ci ludzie mierzyli się z bezkresem oceanu, nie wiedząc o nim praktycznie nic, jest dla mnie niewyobrażalna. Jest takie powiedzenie, że „kiedyś statki były z drewna, a ludzie z żelaza”. Zwykle dodaje się też, że dziś jest na odwrót. Żeglować uczyłem się na jeziorach, ale szybko przestawiłem się na morze, bo zawsze ciągnęło mnie w bezkres. Fascynuje mnie Kosmos, a każdy ocean jest dla mnie jego ziemską wersją. Ta ogromna, pusta i „niezapisana” przestrzeń to mój ulubiony kontekst, a raczej jego brak. Z jednej strony ona mnie określa, a z drugiej unieważnia, ponieważ daje mi poczucie, że jestem w miejscu, którego nie ma. Na morzu często nie wiesz, gdzie jesteś, i nie mówię tu o nawigacji, ale o tym, co czujesz. Jesteś sam ze sobą, a pokład jachtu, który masz pod stopami, to coś bardzo iluzorycznego, wręcz nieistniejącego, w porównaniu z oceanem. W takich chwilach czuję, że jestem kompletny. Że funkcjonuję w czysty, naturalny sposób, uwolniony do kulturowego i społecznego balastu. To jest mi bardzo potrzebne. I ten stan fascynuje mnie od momentu, gdy pierwszy raz byłem na Bałtyku.

Na ile oceniasz tę wyprawę w kategoriach sportowego wyczynu, a na ile jako przygodę duchową?

Moją główną motywacją była potrzeba złapania innego punktu widzenia, poczucia nieograniczonej przestrzeni i kontaktu z nią. Na takich wyprawach ocean odbieram jako jeden myślący i połączony organizm, które mnie hipnotyzuje. Trochę jak w „Solaris” Lema. Nie potrafię tego porównać z niczym innym. Dlatego nigdy nie brałem udziału w regatach, ponieważ nie interesuje mnie ściganie się i zbieranie pucharów. Za to podróż – ta prawdziwa i ta, która dokonuje się we mnie – była i jest dla mnie celem. Oczywiście fajnie też zobaczyć kawał świata, który jest niedostępny i dziewiczy. To jest nagroda sama w sobie. Równie ważne jest jednak mierzenie się z samym sobą. Inspiracją do takiego myślenia jest dla mnie historia Ernesta Shackletona i jego wyprawy z 1914 roku. Śmieszne, bo to jest historia brytyjskiej ekspedycji na Antarktydę, która się kompletnie nie udała. Była jednak nieprawdopodobna pod wieloma względami. Ten irlandzki podróżnik po wmarznięciu w lód i zatonięciu ich statku, przeżył ponad rok wraz z 28-osobową załogą w ekstremalnych, antarktycznych warunkach. Najpierw doprowadził wszystkich do Wyspy Słoniowej, gdzie żyli i zimowali w trzech odwróconych do góry dnem szalupach ratunkowych, jedząc pingwiny i foki. Potem gdy sytuacja stała się dramatyczna, i gdy było jasne, że nie ma ekspedycji ratunkowej (w międzyczasie wybuchła I wojna światowa), przepłynął wraz z najsilniejszymi marynarzami 1200 mil morskich na Georgię Południową, chcąc prosić o pomoc wielorybników. Na koniec, jakby tych herkulesowych prac było mało, Shackelton wylądowywał na wyspie ze złej strony i musiał pokonać trudny masyw górski, aby dostać się do ich bazy. W trakcie tej odysei nie stracił ani jednego człowieka. A jego najważniejszym problem nie było jedzenie, ani nawet zimno, ale utrzymanie ludzi w kondycji fizycznej i psychicznej. Wyobraź sobie, że siedzisz w ścisku, przejmującym chłodzie i po ciemku przez osiem miesięcy w odwróconej łódce. Shackelton potrafił tak pokierować ludźmi i ich zmotywować, że wszyscy wrócili do domu. Zmarł w 1922 roku, podczas kolejnej antarktycznej wyprawy, a pochowano go w Grytviken na Georgii Południowej. Mam zamiar kiedyś go tam odwiedzić.

Uczciliście jakoś opłynięcie Przylądka Horn?

Oczywiście! Na Hornie otwiera się szampana. A, że ocean był tego dnia bardzo życzliwy, wypiliśmy go wspólnie na pokładzie. Potem była długa, przylądkowa sesja fotograficzna. Na mojej półce z książkami stoi korek od tej butelki.